Wersja PDF

Bartłomiej Kozłowski

Zabójstwo Pawła Adamowicza i „mowa” („nienawiści” lub inna)

 

„Ja to jeszcze chciałbym zobaczyć na ławie oskarżonych całą tą pisowską szczujnię z tvp, radia i gazet z wyrokami za podżeganie i współudział w morderstwie. 10 lat pierdla i 15 pozbawawienia (sic!) praw publicznych”. „wyrok po 4 latach a nadal nie znamy (??) faktycznych inspiratorów tej zbrodni. Wilmont to figurant”. „Ukarali miecz a nie rękę”. To komentarze pod opublikowanym na stronie „Gazety Wyborczej” artykułem Macieja Sandeckiego „Nie mogło być innego wyroku dla mordercy Adamowicza, ale pytania pozostają”. Bez wątpienia podobające się osobom zarejstrowanym na tym portalu i mogącym się na nim wypowiadać – pierwszy z nich dostał 16 łapek w górę i 0 w dół, drugi 9 łapek w górę i 0 do dołu, pod trzecim było 7 łapek w górę i w dół jedna. Pod innymi tekstami w G.W. na temat procesu w sprawie zabójstwa Pawła Adamowicza były podobne – np. „A prawdziwi sprawcy nawet nie dostali zarzutów. Chodzą wolno i rechoczą”. „”Nie wykazano natomiast, aby do zbrodni ktoś Stefana namówił bądź ją zlecił” (cytat z uzasadnienia wyroku) „Może i nie ma dowodów, że ktoś mu zlecił morderstwo ale to, że ktoś namówił to jest prawda. Wystarczyło przedstawić tysiące tekstów TVP które odczłowieczały Adamowicza. Uważam, że to namawianie do zrobienia z Adamowiczem „porządku”. Ten „porządek” to mogło być też pobicie jak i zabójstwo”. „Przestańmy ,smierć PREZYDENTA to okrutna tragedia ,ktora niestety odzwierciedla to co robi pis . Totalne skłócenie polski . Za to twórcy nienawisci i jadu powinni tez dostać dożywocie”. „A co ze wspolwinnymi? JacekKurski z zespolem, Sakiewicz z zespolem, Rydzyk z zespolem, Ziobro z zespolem....... no i last but not least - Kaczynski z zespolem. Czy tymi gwiazdami zajmie sie kiedykolwiek trybunal karny?”. „To teraz kolej na pozostałych prawackich hejterów: propagandzistów z TVPiS, Ziobrę, Kaczyńskiego, Morawieckiego, Brudzińskiego, Kowalskiego...”. „Faszyści, którzy zryli mu łeb pozostają bezkarni”.

Jak widać po przytoczonych powyżej komentarzach osoby zarejestrowane jako użytkownicy portalu „Wyborcza.pl” (tylko tacy mogą je zamieszczać i oceniać – poprzez dawanie łapek w górę lub łapek w dół) – a w każdym razie te, które wypowiadały się na temat sprawy zabójstwa prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza nie tylko uważają, że pewne wypowiedzi w mediach bliskich dzisiejszemu obozowi rządowemu, bądź podporządkowanych temu obozowi czysto obiektywnie przyczyniły się do zbrodni, jakiej 13 stycznia 2019 r. dokonał Stefan Wilmont, ale uważają także, że autorzy tych wypowiedzi powinni zostać ukarani – nawet tak surowo, jak bezpośredni sprawca morderstwa.

Tymczasem sędzia Aleksandra Kaczmarek z Sądu Okręgowego w Gdańsku ogłaszając wyrok skazujący mordercę Pawła Adamowicza na dożywocie stwierdziła, że „Żadne dowody nie wskazują na zlecenie zabójstwa, ani na inspirowanie Stefana Wilmonta przez inne osoby”, a także, że „wszelkie publikacje medialne na ten temat są nieprawdziwe”. Określiła też twierdzenie o politycznym charakterze zbrodni jako „nadinterpretację”, a Pawła Adamowicza jako „przypadkową osobę symbolizującą w umyśle oskarżonego pierwotnie doznane krzywdy” – dodając przy tym, że „wymiar sprawiedliwości w żaden sposób nie skrzywdził oskarżonego” (wsadzając go na pięć i pół roku do więzienia za napady na banki).

Jak więc było? Czy zbrodnia, do której doszło 13 stycznia 2019 r. na Targu Węglowym w Gdańsku podczas 27. finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy nie miała nic wspólnego z polityką, w ogóle z życiem publicznym – jak można byłoby wnioskować ze słów sędzi Aleksandry Kaczmarek – czy też był to czyn na podłożu politycznym, do którego de facto podżegali dziennikarze i publicyści pro- pisowskich mediów? Pytanie to warto jest zadać z tego choćby powodu, że niemal natychmiast po tym, jak Paweł Adamowicz został zamordowany w mediach (choć oczywiście nie tych sprzyjających ówczesnej i wciąż też obecnej władzy) zaczęto głosić opinię, że do wspomnianej tu zbrodni doprowadziła „mowa nienawiści”, a Magdalena Adamowicz – wdowa po Pawle Adamowiczu – powiedziała wprost (używając zapewne pewnego skrótu myślowego), że jej męża zabiło słowo. Było zatem zamordowanie Pawła Adamowicza zbrodnią mającą przynajmniej jakieś związki z polityką, czy też taką, która z polityką nie miała nic wspólnego, a jej ofiarą padł tak naprawdę przypadkowy człowiek?

Próbując odpowiedzieć na zadane powyżej pytanie, już na samym wstępie można, a nawet należy powiedzieć jedno: nie ma i nie było żadnych dowodów na to, by Stefana Wilmonta do zabicia Pawła Adamowicza ktoś bezpośrednio i celowo zachęcił. Nikt nie powiedział Wilmontowi „idź, zabij tego…” – w każdym razie nie zetknęłem się z żadną informacją o tego rodzaju fakcie. Nic też nie wiadomo o tym, by Stefan Wilmont poczuł się zainspirowany do dokonania popełnionej przez siebie zbrodni przez jakąś konkretną wypowiedź, publikację, książkę, film czy jeszcze inny konkretny akt czyjejś ekspresji – tak, jak np. niejaki Stanisław Jaros poczuł się zainspirowany do zabicia Władysława Gomułki i Nikity Chruszowa, którzy podczas wizyty tego drugiego w Polsce wspólnie pojechali na Śląsk w rezultacie lektury książki Roberta Weissa „Ostatni zamach na Hitlera” (wydanej w PRL w ramach słynnej serii „z tygrysem”), czy też w sposób podobny do tego, w jaki amerykański pedofil, seryjny morderca i kanibal Albert Fish, który zamordował być może 15 dzieci i okaleczył 100 innych czuł się zainspirowany do popełniania zbrodni przez biblijną historię Abrahama i Izaaka, czy też taki, w jaki Heinrich Pommerenke poczuł się zainspirowany do gwałcenia i mordowania kobiet w następstwie obejrzenia sceny tańca żydowskiej kobiet wokół figury Złotego Cielca w amerykańskim (z 1956 r.) filmie „Dziesięcioro Przykazań”) – pod wpływem której doznał „olśnienia” i nagle pojął, że kobiety są winne wszelkiemu złu na tym świecie, a jego misją jest ich karanie i mordowanie. Krótko mówiąc, nie da się powiedzieć, że Stefan Wilmont był zainspirowany (umyślnie lub nieumyślnie) do zamordowania Pawła Adamowicza przez jakąś konkretną mowę – czy to „mowę nienawiści” czy jakąkolwiek inną.

Lecz to, że żadna konkretna „mowa” nie pobudziła Stefana Wilmonta do dokonania zamachu na życie Pawła Adamowicza nie znaczy jeszcze, że zamach ten z żadną „mową” – i z polityką, bo uprawianie polityki, przynajmniej na poziomie toczenia jakichś sporów politycznych, prezentowania i krytykowania takich czy innych programów i działań polega przecież na mówieniu (czy też pisaniu i publikowaniu) nie miał po prostu nic wspólnego. Paweł Adamowicz – wbrew temu, co można byłoby sądzić ze słów sędzi Kaczmarek – nie był jakąś kompletnie przypadkową ofiarą popełnionej przez Stefana Wilmonta zbrodni. Nie było przecież tak, że Stefan Wilmont, będąc w złym humorze (w który mógł wpaść w następstwie np. odsiadki w więzieniu) czy też wpadłszy z niewytłumaczonego powodu w morderczy szał rzucił się na jakiegoś przypadkowego, choćby zupełnie mu nieznanego wcześniej człowieka, którym okazał się być akurat Paweł Adamowicz. Przeciwnie – Paweł Adamowicz był ofiarą wybraną przez niego absolutnie świadomie i celowo, aczkolwiek co najwyżej tylko pośrednio w związku z krzywdami, jakich w swym odczuciu doznał. Wskazują na to słowa, które wykrzyczał do mikrofonu po trzykrotnym pchnięciu Pawła Adamowicza nożem: „Halo! Halo! Nazywam się Stefan Wilmont. Siedziałem niewinny w więzieniu. Siedziałem niewinny w więzieniu. Platforma Obywatelska mnie torturowała. Dlatego właśnie zginął Adamowicz”. Słowa te w sposób oczywisty dowodzą, że nie da się twierdzić, że zabójstwo Pawła Adamowicza nie miało nic wspólnego z żadną „mową” (zostawmy na razie w spokoju problem, czy z „mową nienawiści” – cokolwiek miałoby znaczyć to pojęcie – czy też z jakimś innym rodzajem „mowy”). Przepraszam bardzo, ale tylko dzięki jakiejś „mowie” – ustnym, pisemnym czy wizualnym przekazom ze strony innych osób – Stefan Wilmont mógł wiedzieć o tym, że istnieje coś takiego, jak Platforma Obywatelska. Tylko dzięki takiej czy innej mowie mógł on dojść do wniosku, że Platforma Obywatelska „torturowała” go podczas jego pobytu w więzieniu. I tylko dzięki jakiejś „mowie” mógł on kojarzyć – w chwili popełnienia zbrodni zresztą już błędnie, bo Adamowicz od 2015 r. nie należał do PO – Pawła Adamowicza ze wspomnianą partią.

Jakiś – należy wyraźnie podkreślić to słowo – związek między ogólnie rzecz biorąc tym, co określa się jako „mowę”, a zamachem na Pawła Adamowicza jest więc oczywisty. Ale czy o tym związku można coś konkretnego bliżej powiedzieć, a jeśli tak, to jakie można z tego wyciągnąć wnioski? Związek między ludzką mową, a ludzkim działaniem polega zazwyczaj na tym, że mowa jednych osób dostarcza innym osobom wiedzy (np. „Platforma Obywatelska rządzi Polską”, czy „Platforma Obywatelska rządzi w Gdańsku” albo „Paweł Adamowicz jest z Platformy Obywatelskiej”) często niezbędnej do podjęcia jakiegoś konkretnego działania, a także przekonuje – czy lepiej powiedziawszy, może przekonywać (bo nie zawsze przecież efektywnie przekonuje, a często też miewa skutek odwrotny od zamierzonego przez jej autorów) do opinii, mogących stać się podłożem takich czy innych działań i wreszcie wywołuje, a przynajmniej może wywoływać, czy też podsycać bądź podtrzymywać emocje, które niekiedy stymulują odczuwających je ludzi do takich czy innych zachowań.

W oczywisty sposób odbierana przez Stefana Wilmonta „mowa” mówiąca o tym, że istnieje ktoś taki, jak Paweł Adamowicz, że jest on (czy też był) związany z Platformą Obwatelską – i że jest on kimś ważnym, a konkretnie prezydentem Gdańska – dostarczyła Stefanowi Wilmontowi wiedzy potrzebnej, aczkolwiek oczywiście nie wystarczającej do dokonania zamachu na życie Pawła Adamowicza. Wiedzy takiej w oczywisty sposób dostarczył mu też wizerunek Pawła Adamowicza, niewątpliwie ogromną liczbę razy publikowany w środkach masowego przekazu. Gdyby wizerunki Pawła Adamowicza nie były nigdzie publikowane, Stefanowi Wilmontowi bez porównania trudniej, niż było to w realnej rzeczywistości, byłoby ustalić wygląd Pawła Adamowicza, a następnie stwierdzić, że to jest właśnie ten człowiek, którego chce zabić i dokonać na niego zamachu. Niewątpliwie też do zamachu na Pawła Adamowicza przyczyniła się obecna w mediach „mowa” z której Stefan Wilmont dowiedział się o tym, gdzie Paweł Adamowicz będzie wieczorem 13 stycznia 2019 r. Bez tej „mowy” Stefan Wilmont być może zamordowałby Pawła Adamowicza (a może kogoś innego – jest to przecież niesłychanie niebezpieczny człowiek o wysoce kryminalnych skłonnościach) – ale jeśli nawet by to zrobił, to nie w tym czasie i miejscu, w którym zrobił to faktycznie. I jeszcze jedna „mowa” dostarczyła – a co najmniej mogła dostarczyć – Stefanowi Wilmontowi wiedzy, która mogła odegrać rolę w popełnionej przez niego zbrodni. Chodzi mianowicie o przeczytany przez niego (przynajmniej częściowo) podręcznik dla służb specjalnych i zawartą w nim instrukcję posługiwania się nożem. Wiedza ta oczywiście nie była niezbędna do dokonania zamachu na Pawła Adamowicza w ogóle i zapewne nawet nie była niezbędna do spowodowania jego śmierci. Dźgać nożem każdy umie. O tym, gdzie w ciele człowieka znajdują się organy, których uszkodzenie powoduje bezpośrednie zagrożenie dla życia dowiadujemy się co prawda dzięki jakiejś mowie, lecz jest to najczęściej mowa, która trafia do nas w dzieciństwie i wiedzy tej Stefan Wilmont nie musiał nabyć dzięki wspomnianemu podręcznikowi. Podręcznik ten mógł jednak odegrać rolę w zbrodni, jaką Stefan Wilmont dokonał na Pawle Adamowiczu. Jak już wspomiałem, dźgać człowieka nożem, czy innym ostrym narzędziem narzędziem z pewnością umiałby każdy, przeciętnie choćby sprawny fizycznie człowiek, lecz informacje zawarte we wspomnianym podręczniku mogły dostarczyć Stefanowi Wilmontowi wiedzy o tym, jak robić to w sposób maksymalnie efektywny, jeśli chodzi o pozbawienie kogoś jego życia. I posiadanie tej wiedzy mogło umocnić Stefana Wilmonta w przekonaniu, że zamierzoną przez siebie robotę wykona „jak należy” i w związku z tym mogło go umacniać w opinii, że powinien on dokonać zaplanowanego czynu, gdyż czyn ten będzie skuteczny. (1)

Jak zatem widać pewne rodzaje „mowy” z praktycznie całkowitą pewnością dostarczyły Stefanowi Wilmontowi wiedzy, która odgrała rolę w popełnionej przez niego zbrodni. Lecz wspomniane tu dotychczas rodzaje „mowy” – a więc np. informacje o tym, jak wygląda Paweł Adamowicz (w postaci publikowanych w mediach jego wizerunków) i o tym, że 13 stycznia 2019 r. będzie on uczestniczył w finale WOŚP – jakkolwiek obiektywnie rzecz biorąc przyczyniły się do tego, że Stefan Wilmont zabił konkretną osobę i zrobił to w określonym miejscu i czasie, to nie mogły się do dokonania przestępstwa, o którym tu jest mowa przyczynić się w sposób wystarczający. Nikt też, tak nawiasem mówiąc, o wspomniane tu rodzaje „mowy” się nie czepia – choć może byłoby warto, jeśli już twierdzi się, że Paweł Adamowicz został zamordowany w rezultacie jakiejś w ogóle „mowy”.

Wypowiedzi, o których była mowa powyżej – jakkolwiek mogły przyczynić się do zabicia Pawła Adamowicza przez Stefana Wilmonta w jakimś sensie technicznym – Stefan Wilmont nie popełniłby przecież dokładnie takiego przestępstwa, za które właśnie został skazany na dożywocie gdyby na skutek zetknięcia się pewnymi wypowiedziami nie wiedział o tym, że 13 stycznia 2019 r. odbędzie się w Gdańsku finał WOŚP, a także o tym, gdzie finał ten będzie miał miejsce i oczywiście o tym, że na finale tym będzie obecny prezydent Gdańska Paweł Adamowicz.  Lecz wypowiedzi te nie mogły się w jeden istotny i w gruncie rzeczy też  niezbędny sposób przyczynić do zbrodni popełnionej przez Stefana Wilmonta – nie mogły one mianowicie (poza ewentualnie wypowiedziami sugerującymi związki Pawła Adamowicza z Platformą Obywatelską, która według słów Stefana Wilmonta torturowała go w więzieniu) przyczynić do tego, że Stefan Wilmont miał wobec Pawła Adamowicza takie czy inne nastawienie. Bo na zdrowy rozum można przecież przypuszczać, że to wskutek jakiegoś nastawienia względem Pawła Adamowicza Stefan Wilmont postanowił go zabić – dokonane przez niego morderstwo nie było przecież jakimś działaniem szaleńca, który ni stąd, ni zowąd dźga nożem, wali w głowę młotkiem, czy dusi inną, choćby kompletnie przypadkową osobę – było to morderstwo zaplanowane i dokonane przeciwko dokładnie wybranej ofierze.

Jakie jednak wypowiedzi mogły się przyczynić do zbrodniczego nastawienia, a następnie zbrodniczego czynu Stefana Wilmonta? Odpowiedzieć na to pytanie niewątpliwie nie jest łatwo (przynajmniej dla mnie – przecież nie wiem, przynajmniej w szczegółach, co dokładnie Stefan Wilmont czytał, co oglądał i czego słuchał i tym bardziej nie wiem, jak dokładnie wpłynęło to na jego myśli i emocje – zwróćmy tu przy okazji uwagę na to, że przez 5 i pół roku przed zamordowaniem Pawła Adamowicza S. Wilmont siedział w więzieniu i wyszedł z niego na miesiąc przed popełnieniem wiadomej zbrodni) ale mnóstwo ludzi ma na to pytanie w pełni zapewne zadowalającą ich odpowiedź: do zabójstwa Pawła Adamowicza doprowadziła mowa nienawiści.

Czy można jednak w sensowny sposób twierdzić, że mowa nienawiści miała coś w ogóle wspólnego z zamordowaniem Pawła Adamowicza? Aby spróbować odpowiedzieć na to pytanie, trzeba wpierw określić, czym jest wspomniana tu „mowa nienawiści” – a także ewentualnie zastanowić się nad tym, czy wypowiedzi, które w jakiś sposób być może przyczyniły się do zbrodni dokonanej przez Stefana Wilmonta (zakładając – dla dobra argumentacji – jakikolwiek związek przyczynowo – skutkowy pomiędzy takimi wypowiedziami, a jego czynem) były taką właśnie „mową”.

Czym więc jest wspomiana tu powyżej „mowa nienawiści”? Pytanie to warto zadać, gdyż pojęcie to w publicystyce i w ogóle w życiu publicznym (a niekiedy także np. w wyrokach sądowych) pojawia się w dzisiejszych czasach nader często. Pojęcie to – poniekąd będące polskim tłumaczeniem angielskojęzycznego sformułowania „hate speech” – nie ma jednak jakiejś całkowicie jasnej, bezspornej definicji – i oczywiście nie istnieją też przepisy prawne, które zakazywałyby po prostu „mowy nienawiści” (tego rodzaju przepisy byłyby wręcz absurdalnie nieprecyzyjne – do tego stopnia, że właściwie kompletnie nie wiadomo byłoby, o co w nich chodzi). Jednak jakkolwiek nie ma jakiejś jednej, powszechnie uzgodnionej definicji „mowy nienawiści” to mimo wszystko warto zauważyć, że wspomniane tu pojęcie najczęściej odnoszone jest do wypowiedzi, które obrażają, szkalują czy atakują przede wszystkim grupy społeczne – a jeśli konkretne osoby, to w wyraźnym związku z ich przynależnością do takich grup. Oczywiście, zachodzi pytanie o to, jakie grupy społeczne są tymi, w przypadku których dotyczące ich wypowiedzi mogą być określane mianem „mowy nienawiści”. Na to pytanie, znów, nie sposób jest udzielić jednoznacznej odpowiedzi – takiej, z którą się wszyscy zgodzą – lecz warto jest jednak zauważyć, że mianem „mowy nienawiści” najczęściej określane są werbalne ataki na grupy tego rodzaju, co mniejszości narodowe, etniczne, rasowe, wyznaniowe, a także (od pewnego, całkiem już teraz długiego czasu) takie, jak tzw. osoby LGBTQ+ (bądź też np. osoby niepełnosprawne). Jak już wspomniałem „mowa nienawiści” – w jej względnie, jak mi się wydaje, uznanym pojęciu - może się też tyczyć osób indywidualnych, wymienionych z imienia i nazwiska, ale w związku z ich taką czy inną grupową przynależnością.

Lecz jeśli ktoś czyta o tym, że do morderstwa Pawła Adamowicza doprowadziła „mowa nienawiści” i jednocześnie znana mu jest taka definicja „mowy nienawiści”, jak ta zawarta np. w Rekomendacji Komitetu Ministrów Rady Europy Nr R97/20 zgodnie z którą pojęcie „mowy nienawiści” „obejmuje wszelkie formy wypowiedzi, które szerzą, propagują, usprawiedliwiają nienawiść rasową, ksenofobię, antysemityzm oraz inne formy nienawiści bazujące na nietolerancji m.in.: nietolerancję wyrażającą się w agresywnym nacjonalizmie i etnocentryzmie, dyskryminację i wrogość wobec mniejszości, imigrantów i ludzi o imigranckim pochodzeniu” to w jego umyśle, jak sądzę, powinien pojawić się pewien zgrzyt. Czegokolwiek nie dałoby się powiedzieć o zabójstwie Pawła Adamowicza, to nie da się o nim powiedzieć tego, że zamach na Pawła Adamowicza miał coś w ogóle wspólnego z jego przynależnością narodową, etniczną, rasową, czy też z jego wyznaniem religijnym, bądź (np.) niewyznawaniem żadnej religii – albo też np. z jego orientacją seksualną, czy – dajmy na to – transpłciowością. Jeśli zamach ten miał coś wspólnego z jakąś grupową przynależnością Pawła Adamowicza, to co najwyżej z przynależnością polityczną. Jednak wspomniana powyżej (trzeba pamiętać o tym, że nie jedyna) definicja „mowy nienawiści” w sposób  oczywisty nie obejmuje wypowiedzi atakujących czy to całe grupy ludzi, czy też konkretne osoby powodu ich przynależności do takich grup, jak partie polityczne, czy też z powodu np. ich poglądów. Rzecz jasna, ktoś może uważać, że wypowiedzi atakujące, czy szkalujące takie grupy ludzi, jak członkowie partii politycznych są taką samą „mową nienawiści” jak są nią podobne co do formy (a więc używające np. jakichś obraźliwych i agresywnych sformułowań) wypowiedzi na temat grup ludzi tego rodzaju, co takie czy inne nacje, grupy rasowe, etniczne, religijne, itd.. Nikt nikomu tego nie zabroni, bo nie ma, jak już wspomniałem, bezspornej definicji „mowy nienawiści”. Warto tu przy okazji zauważyć, że jakkolwiek polskie prawo, w zakresie, w jakim penalizuje ono to, co określa się zazwyczaj mianem „mowy nienawiści” nie odnosi się w chwili obecnej do wypowiedzi dotyczących grup ludzi tego rodzaju, co np. partie polityczne, to Platforma Obywatelska w 2012 r. przedstawiła w Sejmie projekt ustawy w myśl której przestępstwem (zagrożonym karą grzywny, ogranicznia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2) miało stać się publiczne nawoływanie do nienawiści wobec grupy osób lub osoby z powodu jej przynależności narodowościowej, etnicznej, rasowej, politycznej, społecznej, naturalnych lub nabytych cech osobistych lub przekonań, a także publiczne znieważenie grupy osób lub osoby z jakiegokolwiek z tych powodów (obecnie karalne jest publiczne nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo za względu na bezwyznaniowość – o tym jest wspomniane w art. 256 § 1 k.k. – w przepisie tym mowa jest także o publicznym propagowaniu faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa, a także publiczne znieważenie grupy ludności albo poszczególnej osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej albo z powodu jej bezwyznaniowości – coś takiego penalizuje art. 257 k.k. – który dodatkowo (przy czym – uwaga – nie w jakimś osobnym paragrafie, jak było to np. w podobnym do obecnego artykułu 257 k.k. artykule 274 k.k. z 1969 r.) odnosi się do publicznego naruszenia nietykalności cielesnej innej osoby z wymienionych z nim powodów. Lecz propozycja PO – którą nawiasem mówiąc krytykowałem w tym tekście – stała się obiektem ataków nie tylko ze strony tych, którzy uważają, że zakazy „mowy nienawiści” (tego np. rodzaju, co te zapisane w art. 256 i 257 polskiego k.k.) nie powinny istnieć (2) – ale także ze strony niektórych zdecydowanych zwolenników zakazów takiej „mowy” – w znaczeniu pewnych wypowiedzi dotyczących takich grup, jak mniejszości narodowe, etniczne, rasowe, religijne, czy też osoby LGBTQ+. Jeśli więc do zabójstwa Pawła Adamowicza przyczyniła się „,mowa nienawiści” to była to taka „mowa” której zwolennicy zakazów „mowy nienawiści” w rodzaju np. działaczy „Otwartej Rzeczypospolitej” czy „Kampanii przeciw Homofobii” nie chcieli penalizować.

Ale zwał to wszystko jak zwał – można twierdzić, że do zamordowania Pawła Adamowicza przyczyniła się „mowa nienawiści” – które to pojęcie może przecież zostać rozszerzone także na werbalne ataki przeciwko np. politykom – można też, pozostając przy twierdzeniu, że czyn dokonany przez Stefana Wilmonta miał związek z jakąś mową, nie nazywać tej mowy „mową nienawiści” – lub nawet sprzeciwiać się takiemu jej określaniu. Pytanie jest takie: co ewentualnie można byłoby powiedzieć o związku zabójstwa Pawła Adamowicza z taką czy inną „mową” i co też ze stwierdzenia (czy lepiej może mówiąc, uprawdopodobnienia) takiego związku mogłoby wynikać – w szczególności jeśli idzie o wnioski dotyczące zakresu wolności słowa – która zdaniem wielu ludzi nie powinna obejmować m.in. tak czy inaczej definiowanej „mowy nienawiści”?

Na jakich więc przesłankach można oprzeć tezę, że do zbrodni popełnionej przez Stefana Wilmonta przyczyniła się najogólniej rzecz biorąc taka czy inna „mowa” – tj. wypowiedzi, akty ekspresji, innych niż on sam osób? Otóż, po pierwsze, przestępstwo, jakiego dokonał Stefan Wilmont skierowane było przeciwko osobie znanej w życiu publicznym – prezydentowi miasta Gdańska. Jakby nie mówić osoby takie znane są ludziom, którzy nie mają z nimi bezpośredniego kontaktu właściwie tylko dzięki takiej czy innej „mowie” – czy to tej, której autorami są te osoby, czy też mowie innych osób o tych osobach (ja np. tylko dzięki takiej czy innej mowie wiem o tym, że istnieją – i kim są – tacy ludzie, jak np. Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Andrzej Duda, czy chociażby Stefan Wilmont). Na jakiś wpływ „mowy” na działanie Wilmonta wskazywały też słowa wykrzyczane przez niego po dokonaniu zbrodni, według których Paweł Adamowicz zginął z tego powodu, że Platforma Obywatelska torturowała go w więzieniu – jest rzeczą oczywistą, że tylko dzięki jakiejś „mowie” S. Wilmont mógł coś wiedzieć o Platformie Obywatelskiej i kojarzyć Pawła Adamowicza z tą partią.

Przede wszystkim jednak zwolennicy tezy o związku przyczynowo – skutkowym między taką czy inną „mową”, a morderstwem dokonanym przez Stefana Wilmonta) zwracali uwagę na dwie rzeczy: mowę” dotyczącą ofiary tej zbrodni – oraz „mowę” jej sprawcy, w której ujawnił on swoje polityczne sympatie i antypatie.

Jaka więc była ta „mowa” która zdaniem wielu osób wskazuje się na to, że to pewne wypowiedzi przyczyniły się do zabicia Pawła Adamowicza? Otóż, trzeba stwierdzić jeden niewątpliwy fakt: o Pawle Adamowiczu mówiono i pisano mnóstwo złych rzeczy – i w mówieniu i pisaniu takich rzeczy przodowały media bliskie ówczesnej i nadal wciąż dzisiejszej władzy ogólnopolskiej, bądź w praktyce tej władzy podporządkowane. Nazwisko prezydenta Gdańska pojawiało się we wspomnianych mediach głównie w kontekście informacji o takich czy innych aferach.

Obszerną analizę na temat tego, co o Pawle Adamowiczu mówiła Telewizja Publiczna przedstawił portal Onet.pl. Z analizy tej wynika, że Paweł Adamowicz przedstawiany był jako mający związki z aferą firmy – a de facto piramidy finansowej - Amber Gold, w wyniku której ponad 18 tys. osób zostało oszukanych na kwotę o łącznej wartości blisko 851 mln zł – wiele z tych osób straciło praktycznie cały dorobek życia. Prezentacja tej tezy ilustrowana była zdjęciem przedstawiającym prezydenta Gdańska, który wspólnie z innymi samorządowcami ciągnął po płycie gdańskiego lotniska im. Lecha Wałęsy samolot wykupionej w 2011 r. przez Amber Gold spółki OLT Express. W lutym 2018 r. w telewizyjnych „Wiadomościach” można było zobaczyć, jak reporter TVP Paweł Sitek – później wielokrotnie delegowany do tworzenia materiałów o Adamowiczu – podchodzi do Pawła Adamowicza i krzyczy w jego kierunku: „Skąd mieliście te pieniądze i skąd miał pan te mieszkania, niech pan odpowie, panie prezydencie!”. W ten sposób, jak powiedział lektor, nawiązał on do toczącego się wówczas przed sądem postępowania w sprawie możliwych nieprawidłowości w oświadczeniach majątkowych Adamowicza. Z kolei w maju 2018 r. reporter Maciej Sawicki wypuścił materiał pt. „Gdańskie układy prezydenta Adamowicza”. Zostało w nim powiedziane, że „Nie tak dawno Adamowicz zdecydował o wejściu miasta w spółkę z nowo założonym zagranicznym konsorcjum, które nie posiadało kapitału. Gdańsk wniósł do niej grunt, udzielił pożyczki, a na końcu stracił pakiet kontrolny, tracąc bezpowrotnie tereny, na których obecnie budowana jest galeria handlowa”. W pewnym momencie tego reportażu na wizji pojawił się konkurent Pawła Adamowicza w wyborach na stanowisko prezydenta m. Gdańska w październiku 2018 r. z ramienia PiS Kacper Płażyński, który nawiązując do informacji mówiącej o tym, że „Prezydent Adamowicz uaktywnił się w sieci, gdzie namawia do komentowania działań swojego kontrkandydata” stwierdził, że „Adamowicz nawołuje swoich zwolenników do trollowania przeciwko swoim konkurentom”. W tym samym reportażu przypomniane też zostało, że „Adamowiczu ciążą prokuratorskie zarzuty”.

Adamowicza w TVP łączono też z innymi aferami, niż słynna na całą Polskę „Amber Gold” – takimi, jak afera, której istotą było to, że przestępcy powiązani z deweloperami budowlanymi podpalali zabytkowe niekiedy budynki w centrum Gdańska, by ci drudzy mogli je przejmować na własność, a także z „aferą ściekową”, która polegała na tym, że w gdańskiej oczyszczalni ścieków doszło do awarii przepompowni, skutkiem czego ścieki wylewano do rzeki Motławy, a władze miasta wydały zakaz kępieli w morzu. W czerwcu 2018 r. wspomniany już tutaj Maciej Sawicki pokazał w „Wiadomościach” TVP materiał pt. „Interes na ściekach”, którego opisu wynikało, że „Adamowicz bagatelizował zrzuty milionów litrów ścieków do Motławy”, a te „okazały się być korzystne dla spółki odbierającej ścieki”. W reportażu z 27 sierpnia 2018 r. „Wiadomości” TVP wracając do sprawy „afery ściekowej” wprost zarzuciły Adamowiczowi udział w spowodowaniu katastrofy ekologicznej – przy okazji tego oskarżenia reporter postawił tezę, że Adamowicz „nie chce budować wspólnoty, a woli siać zamęt”.

Dość powszechnie znanym zarzutem wobec Pawła Adamowicza (a także jego żony Magdaleny) była sprawa oświadczeń majątkowych. W jednym z materiałów wyemitowanych przez TVP powiedziane zostało, że „Prokuratura bada też wątek zatajenia dwóch z siedmiu mieszkań, kilka z nich Adamowicz miał nabyć po niskiej cenie w zamian za uchwalenie korzystnego dla dewelopera planu przestrzennego” - po czym ni stąd, ni z owąd pojawiła się dwusekundowa, całkowicie wycięta z kontekstu wypowiedź Adamowicza: „Wszystko jest możliwe”. W najbardziej gorącym okresie kampanii przed wyborami samorządowymi w 2018 r. Adamowicza oskarżano też o obrazę pamięci o polskich żołnierzach walczących w czasie II wojny światowej, a także o propagowanie nazizmu oraz komunizmu. Pierwszy z tych zarzutów związany był z przygotowaniami do uroczystości obchodów 79 rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte. Prezydent Gdańska, nie chcąc dopuścić, by po odczytaniu poświęconego zabitym we wrześniu 1939 r. żołnierzom Apelu Poległych nastąpiło zarządzone przez szefa MON odczytanie Apelu Smoleńskiego domagał się,  by Apel Poległych został odczytany przez harcerzy, a nie przez żołnierzy. Minister Błaszczak w przytoczonej w TVP wypowiedzi odnosząc się do żądania Pawła Adamowicza stwierdził, że „Są dziś tacy, którym przeszkadza obecność polskich żołnierzy na Westerplatte”. Postępowanie prezydenta Gdańska skomentował też pewien weteran – jego wycięta z kontekstu wypowiedź brzmiała „…odbiega od honoru Polaka”. Zarzut propagowania nazizmu wiązał się z kolei z rzekomą decyzją Adamowicza o nadaniu jednemu z gdańskich tramwajów imienia Adolfa Butenandta. W rzeczywistości tramwaj ten dostał imię owego pochodzącego z Gdańska naukowca osiem lat wcześniej w wyniku głosowania internautów. Kiedy na jaw wyszły związki Butenandta z reżimem hitlerowskim imię wspomnianego tramwaju zmieniono. Twierdzenie, że Paweł Adamowicz propaguje komunizm wiązało się z kolei z krytyką Adamowicza dotyczącą akcji dwóch pomorskich posłów PiS, którzy uczestniczyli w odpiłowywaniu napisu „im. Lenina” i Orderu Sztandaru Pracy znad bramy nr 2 Stoczni Gdańskiej. Autor reportażu na temat tej kontrowersji, Jan Korab powiedział widzom TVP, że Adamowicz „Nadał imię Lenina Stoczni Gdańskiej” – przy czym nie wyjaśnił oczywiście tego, dlaczego Adamowicz podjął taką decyzję, która rzecz jasna wzbudziła sprzeciw dużej części opinii publicznej: Adamowicz był zdania, że przywrócenie napisu „im. Lenina” nad bramą nr 2 gdańskiej stoczni będzie symbolem upadku zbrodniczej ideologii stworzonej przez Lenina.

Adamowiczowi zarzucono też „wspieranie przestępczości” w Gdańsku i przyjmowanie łapówek od deweloperów. W sumie w 2018 r. o Pawle Adamowiczu mówiono w TVP 1773 razy, przy czym 877 wzmianek padło na antenie TVP Info, 593 na antenie TVP3 Gdańsk, a kolejnych ponad 300 na antenie TVP1 i TVP2.

Jak zatem widać, w tzw. publicznej telewizji o Pawle Adamowiczu mówiono dużo i źle. To jest część układanki, którą jakoś musimy złożyć w kupę, by odpowiedzieć na pytanie, czy da się poważnie uprawdopodobnić tezę, że taka lub inna „mowa” bezpośrednio czy też pośrednio dotycząca Pawła Adamowicza przyczyniła się do jego tragicznej śmierci. Druga część tej układanki to oczywiście morderca, o którym zwolennicy tezy, że do zabójstwa Pawła Adamowicza przyczyniła się „mowa nienawiści” twierdzą, że przekonania i emocje, które ostatecznie stały się podłożem zbrodniczego zamachu na życie Pawła Adamowicza zrodziły się w głowie Stefana Wilmonta pod wpływem takich wypowiedzi, jak te wspomniane tu wcześniej.

Czy jednak istnieją jakieś przesłanki do twierdzenia, że taka lub inna polityczna propaganda w jakikolwiek – choćby tylko pośredni sposób, wpływając np. na wyznawany przez Stefana Wilmonta system wartości przyczyniła się do popełnionego przez niego morderstwa? Można próbować twierdzić, że tak. W każdym razie, w ostatnim dniu procesu o zabójstwo Pawła Adamowicza jego brat Piotr (który występował w tym procesie jako oskarżyciel posiłkowy) przytoczył kilka cytatów wypowiedzi Wilmonta, wziętych z akt sprawy: „Ja jestem za partią polityczną PiS i mam nadzieję, że Zbigniew Ziobro zrobi z wami w Gdańsku porządek”. „Kaczyński zostanie dyktatorem i zrobi z wami porządek”. „Mimo że PiS wygrał wybory, to nic się nie zmieniło, bo PiS nie mógł tego odkręcić. Bo to całe rodziny pozagnieżdżały się w sądach i PiS tak powoli, z roku na rok to odkręca, ale im tak to słabo idzie, bo oni się w tym sądzie zbuntowali”. „Wszystko zmieniło się na lepsze po 2015 roku. Na razie jeszcze nie ma zmian w sądach, ale będą, biorą się za nich, to będzie lepiej. Mam nadzieję, że dyktatura będzie w Polsce, na pewno będzie to korzystniejsze”. Piotr Adamowicz cytował też przed sądem takie wypowiedzi S. Wilmonta, jak stwierdzenia, że miejsce opozycji jest więzieniu, że w kraju „nie powinno być żadnych pedałów i lesbijek” i że „trzeba ich leczyć w szpitalach”, że podoba mu się „twarda ręka” Putina i że w Polsce powinno być jak w Rosji, a także wypowiedź, w której S. Wilmont nazwał TVN „lewackim ścierwem” i dodał do tego — „Niech ich zamkną. Tych strajków na ulicach też zakazać. Unii Europejskiej też powinni zakazać”.

Na podstawie powyższych wypowiedzi Stefana Wilmonta trzeba stwierdzić, iż zaryzykować można postawienie tezy, że trudno byłoby powiedzieć, że zabójca Pawła Adamowicza nie miał jakichkolwiek politycznych przekonań, nie miał stosunku do takich czy innych istniejących w Polsce ugrupowań - czy też np. mediów – jak stacja telewizyjna TVN. Lecz jakkolwiek wypowiedzi te wskazują na fakt wyznawania przez S. Wilmonta pewnych politycznych opinii, to od przytoczenia tych wypowiedzi do jakiejś choćby nieco poważnej próby ustalenia, co wpłynęło na S. Wilmonta tak, że zamordował on Pawła Adamowicza (nie jest przy tym powiedziane, że musiał być to jakiś jeden, wyłączny czynnik – jest raczej oczywiste, że nie mogło tak być) są przysłowiowe lata świetlne. Tu można tylko powiedzieć skrajnie ogólnikową rzecz, że zbrodnie przeciwko osobom publicznym, czyli np. politykom czasem (choć – przynajmniej w naszym kraju – rzadko) się zdarzają i jest oczywiste, że prawdopodobieństwo, że zamachu na życie jakiegoś polityka dokona ktoś, komu ten polityk się źle kojarzy, kto ma o nim negatywne zdanie jest większe, niż że zamachu takiego dokona ktoś, kto do takiego polityka odnosi się z sympatią lub choćby w sposób obojętny. Jak już tutaj wspomniałem, poglądy na temat polityków w dużej mierze nabywamy za pośrednictem takiej czy innej mowy – wynika z tego w sposób praktycznie automatyczny, że „mowa” w sposób pośredni musi jakoś tam przyczyniać się do także zbrodni przeciwko politykom. Lecz jeśli ktoś uważa, że przytoczone przez Piotra Adamowicza w ostatnim dniu procesu o zabójstwo jego brata wypowiedzi Stefana Wilmonta dowodzą tego, że był on pod wpływem pro-pisowskiej propagandy – i że to taka właśnie propaganda pośrednio przyczyniła się do dokonania przez niego zbrodni to warto, by przyjrzał się on nieco bliżej tym wypowiedziom i trochę się nad nimi zastanowił. Wypowiedzi te faktycznie można określić jako „pro-pisowskie”. Czy można jednak powiedzieć, że to (w każdym razie tylko i wyłącznie) wpływ pro-pisowskiej propagandy przyczynił się do tego, że S. Wilmont nabrał przekonań, których wyrazem były wspomniane wypowiedzi? Moim zdaniem wcale nie jest to oczywiste. Weźmy tu np. wypowiedź Stefana Wilmonta w której stwierdził on, że „Kaczyński zostanie dyktatorem i zrobi z wami porządek”. To zdanie rzeczywiście brzmi wybitnie pro-pisowsko, czy też wręcz pro-kaczystowsko. Ale czy można powiedzić, że jest ono echem wypowiedzi czy to działaczy PiS-u, czy zwolenników PiS-u, lub wreszcie wypowiedzi samego Jarosława Kaczyńskiego? Aby odpowiedzieć na to pytanie, warto postawić pytanie pomocnicze: czy Jarosław Kaczyński mówił coś kiedyś o potrzebie wprowadzenia w Polsce dyktatury, czy mówił coś takiego jakiś ważny polityk PiS-u? To nie jest – uwaga! – pytanie o to, czy Kaczyński w sposób faktyczny dąży do ustanowienia dyktatury, czy też może jest on rzeczywistym dyktatorem  w naszym kraju. To jest zupełnie inne zagadnienie; oczywiste jest, że obecny system polityczny w Polsce, w którym będący formalnie rzecz biorąc zwykłym posłem (choć jednocześnie też prezesem partii mającej największą liczbę mandatów w Sejmie) Jarosław Kaczyński jest w praktyce najważniejszym (choć trzeba powiedzieć, że nie po prostu wszystko mogącym) człowiekiem w naszym kraju jest systemem patologicznym (nie tylko oczywiście z powodu pozycji J. Kaczyńskiego w tym systemie). Ale chciałbym mimo wszystko zauważyć, że nie sposób byłoby znaleźć jakąkolwiek wypowiedź Kaczyńskiego lub innego znaczącego polityka PiS-u, w której zostałoby stwierdzone, że w Polsce powinna zapanować dyktatura. O chęć wprowadzenia dyktatury – czy też po prostu jej praktyczne wprowadzenie – oskarżała natomiast Kaczyńskiego i kierowaną przez niego partię opozycja. „Precz z kaczorem dyktatorem” – to hasło było często słychać na antypisowskich demonstracjach. Ponieważ, jak już wspomniałem, wypowiedzi polityków PiS-u nie sugerowały – wprost, w każdym razie – potrzeby wprowadzenia w Polsce dyktatury, natomiast wypowiedzi przedstawicieli środowisk sprzeciwiających się rządom tej partii oskarżały tę partię czy też konkretnie jej szefa o dążenie do ustanowienia dyktatury to czymś logicznie uzasadnionym wydaje się podejrzenie, że nader istotny udział w przyczynieniu się do wyrażonego przez Stefana Wilmonta poglądu, że „Kaczyński zostanie dyktatorem i zrobi z wami porządek” miały wypowiedzi przeciwników PiS-u. Rzecz jasna, żeby mieć – i wyrazić – taki pogląd Stefan Wilmont musiał jeszcze skądś nabrać miłości do dyktatury jako odpowiedniego jego zdaniem ustroju politycznego w państwie. Aby S. Wilmont mógł stać się wielbicielem dyktatury jako ustroju politycznego musiał gdzieś usłyszeć (czy przeczytać) o tym pojęciu i skądś dowiedzieć się, na czym ono najogólniej rzecz biorąc polega. W kodeksie karnym, chciałbym zauważyć, istnieje przepis, który zapewne ma na celu to, by ludzi pod wpływem pewnych wypowiedzi nie stali się wielbicielami m.in. dyktatur – mam tu na myśli art. 256 §1, który przewiduje karą grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2 dla kogoś, kto „publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo z powodu bezwyznaniowości” (choć trzeba tu zwrócić uwagę, że dyktatura nie jest w prosty sposób równoznacza z totalitaryzmem – jedno i drugie pojęcie jest w sposób oczywisty nieostre). O ile jednak są tacy, którzy popierają zakaz propagowania totalitaryzmu – faszystowskiego, nazistowskiego, komunistycznego czy jakiegokolwiek innego i być może znaleźliby się tacy, którzy byliby za zakazem propagowania dytatury, to wątpię, by dało się znaleźć wielu takich, którzy byliby za zakazem mówienia i pisania o dyktaturach, czy też ustrojach totalitarnych. Dalej, wyrażona przez S. Wilmonta nadzieja, że Zbigniew Ziobro zrobi z – jak się domyślam, lokalną władzą w Gdańsku – porządek to nic innego, jak odbicie popularnego postrzegania min. Ziobry jako „szeryfa” który zrobi „porządek” i wsadzi wszystkich przestępców do więzienia – co jednym podoba się (zamknięci w więzieniu zostaną źli ludzie), a drugim nie (do więzienia trafią też niewinni). Takie słowa S. Wilmonta, jak „miejsce opozycji jest więzieniu”, „w kraju nie powinno być żadnych pedałów i lesbijek” „w Polsce powinno być jak w Rosji” i że należy zamknąć stację telewizyjną TVN oraz zakazać strajków na ulicach i… Unii Europejskiej wskazują na to, że jest on człowiekiem o skrajnie nietolerancyjnych poglądach – a więc dokładnie przeciwnych, niż moje. Do takich poglądów, owszem, musiały w jakiś sposób przyczynić się takie czy inne odbierane przez S. Wilmonta wypowiedzi – bez żadnych wypowiedzi nie mógł by on przecież wiedzieć nic o opozycji (ani nawet znać takiego pojęcia), czy też o telewizji TVN. Generalnie jednak rzecz biorąc kwestia tego, czy ktoś jest tolerancyjny, czy też nietolerancyjny (i w jakim stopniu) to jest kwestia jego charakteru, na który co najwyżej w jakimś, niewielkim zapewne stopniu, ma wpływ tego, czego  człowiek ten słucha, co czyta i jakie np. filmy ogląda. Czy mógł istnieć jakiś pośredni choćby i odległy związek pomiędzy przekonaniami Stefana Wilmonta, uwidocznionymi we wspomnianych wcześniej jego wypowiedziach, a dokonaną przez niego zbrodnią? No cóż, można na ten temat próbować snuć pewne spekulacje. Zapatrywania Pawła Adamowicza (i jego działania jako prezydenta Gdańska) znajdowały się niewątpliwie na przeciwnym biegunie ideowym w stosunku do zapatrywać jego mordercy: Paweł Adamowicz, jak można przeczytać w artykule na jego temat w Wikipedii „Podkreślał znaczenie dialogu i pojednania polsko-niemieckiego  oraz współpracy z mniejszością kaszubską, był zaangażowany we wdrożenie miejskiego programu integracji osób migranckich, wziął udział w gdańskim Marszu Równości, w działalności samorządowej niejednokrotnie ścierał się ideowo i programowo z oponentami z Prawa i Sprawiedliwości” i ogólnie rzecz biorąc prowadził „politykę antydyskryminacyjną i otwartą na mniejszości narodowe, etniczne, religijne i seksualne”. Jednak na podstawie stwierdzenia wspomnianych powyżej faktów (tego, że Wilmont jest zwolennikiem PiS-u, dyktatury J. Kaczyńskiego – której, jak wspomniałem, ten akurat nigdy nie deklarował – wsadzenia opozycji do więzień, zrobienia porządku z lokalnymi władzami w Gdańsku przez Zbigniewa Ziobrę i nie istnienia „pedałów i lesbijek” czy też zakazania Unii Europejskiej – i tego, że Paweł Adamowicz promował tolerancję wobec społecznych mniejszości, spierał się PiS-em i najogólniej rzecz biorąc postrzegany był jako „demokrata” i „europejczyk” – co dla jednych ludzi jest czymś pozytywnym, a dla drugich odwrotnie) nie da się na temat tego związku powiedzieć czegoś minimalnie choćby zbliżonego do konkretności – poza stwierdzeniem oczywistej chyba rzeczy, że jeśli jacyś ludzie dokonują politycznie czy ideologicznie motywowanych przestępstw – co czasem przecież się zdarza – to atakują oni raczej tych, których poglądy, bądź działania motywowane poglądami oceniają negatywnie, których z powodu tych poglądów, bądź działań nie lubią, nie znoszą czy nienawidzą – niż tych, z którymi są ogólnie rzecz biorąc zgodni. Lecz przecież olbrzymia większość ludzi – także mających bardzo zdecydowane przekonania, nie znoszących czy nienawidzących jakichś osób (np. polityków) czy ugrupowań politycznych – a także, co warto zauważyć w kontekście choćby istnienia w kodeksie karnym art. 256, który zabrania publicznego „nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość” – grup ludzi tego rodzaju, co takie lub inne nacje (ilu ludzi w Polsce nienawidzi obecnie np. Rosjan?), wyznawcy takich lub innych religii, bądź też osoby LGBTQ+ nie popełnia żadnych przestępstw przeciwko obiektom swej niechęci lub nawet nienawiści. O związkach między poglądami Stefana Wilmonta a dokonanym przez niego czynem można mówić co najwyżej bardzo ogólnikowe – i tak naprawdę chyba oczywiste dla każdego trochę myślącego człowieka – ogólniki.

Zaś co do wspomnianych tu wcześniej wypowiedzi w tzw. publicznej telewizji na temat Pawła Adamowicza, które zdaniem wielu osób wypowiadających się na temat zbrodni dokonanej przez Stefana Wilmonta miały wpływ na jego zapatrywania i przez to co najmniej pośrednio przyczyniły się do popełnienia przez niego wiadomego wszystkim przestępstwa to trzeba powiedzieć, że nie jest rzeczą jasną, czy – a także na ile – Stefan Wilmont z takimi wypowiedziami w ogóle się stykał. Są co do tego wątpliwości: człowiek siedzący z Wilmontem w jednej celi w więzieniu w wywiadzie udzielonym portalowi Onet.pl stwierdził, że w ciągu ok. pół roku, kiedy miał on bezpośrednią styczność ze Stefanem Wilmontem na pewno nie oglądali oni wiadomości w TVP, lecz co najwyżej w TVN i Polsacie. Ze słów wspomnianej osoby (a także z innej relacji) wynika też, że Stefan Wilmont czytywał  „Angorę”, Gazetę Wyborczą” Dziennik Bałtycki”, „Wprost” i „Politykę”. Z drugiej jednak strony dziennikarze „Gazety Wyborczej” wykazali, że wbrew temu, co twierdziła Służba Więzienna, Stefan Wilmont miał podczas swej odsiadki możliwość oglądania TVP Info. To jednak, że taką możliwość posiadał to nie znaczy jeszcze, że tą akurat stację podczas swego pobytu w więzieniu oglądał. Warto tu przy okazji zwrócić uwagę na to, że w komentarzach na temat zabójstwa Pawła Adamowicza była nieraz mowa o tym, że sprawca tej zbrodni mógł oglądać w więzieniu wyłącznie programy Telewizji Polskiej, które szczuły przeciwko Adamowiczowi. Wygląda jednak na to, że była to nieprawda.

Niezależnie jednak od tego, czego dokładnie słuchał, co oglądał i co czytał Stefan Wilmont jego nienawiść wobec Platformy Obywatelskiej i związanego z nią zapewne w jego odczuciu Pawła Adamowicza nie mogła się wziąć z przysłowiowego powietrza – bo z niego akurat nie można się choćby dowiedzieć, że istnieje jakaś tam Platforma Obywatelska, albo kim jest (był) Paweł Adamowicz. Jakie więc były źródła owej nienawiści? Tu znów można snuć wyłącznie pewne domysły, lecz czymś całkiem rozsądym wydaje mi się przypuszczenie, że swą rolę przyczynieniu się do niej miał udział Stefana Wilmonta (wówczas dwudziestoletniego) w demonstracjach przeciwko dążeniu przez ówczesny rząd Donalda Tuska do ratyfikacji międzynarodowej umowy handlowej dotyczącej zwalczania obrotu towarami podrabianymi, od jej anglojęzycznej nazwy Anti-Counterfeiting Trade Agreement powszechnie określanej skrótem ACTA. W styczniu 2012 r. na ulicach polskich miast przeciwko ratyfikacji przez Polskę ACTA protestowało tysiące osób, krzycząc przy tym m.in. „Donek matole, skąd będziesz ściągał pornole?” albo „Donald matole, twój rząd obalą kibole”. To w następstwie tych wydarzeń, podczas których oczywiście padało wiele złych słów o Platformie Obywatelskiej i rządzie, w skład którego partia ta wchodziła (oprócz PSL-u) Platforma Obywatelska mogła się zacząć Stefanowi Wilmontowi źle kojarzyć – nie bez znaczenia w przyczynieniu się do nastawienia S. Wilmonta wobec PO mógł mieć fakt, że wywodzące się z Platformy Obywatelskiej władze Gdańska (a więc – uwaga – Paweł Adamowicz, który był prezydentem tego miasta od 1998 r.) i Sopotu nie wyraziły zgody na demonstracje przeciwko ACTA na swoim terenie, wskutek czego kilku tysięczna manifestacja przeciwko ACTA odbyła się w Gdyni pod tamtejszym ratuszem. (3)

Najważniejszym jednak czynnikiem, który u Stefana Wilmonta rozbudził nienawiść wobec Platformy Obywatelskiej (i pośrednio Pawła Adamowicz) nie były jakiejkolwiek treści prezentowane w takich czy innych mediach – było nim wsadzenie go do więzienia za napady na banki. Oczywiście, z reguły chyba uważamy, że zamykanie ludzi w więzieniach za takie czyny, jak napady rabunkowe jest czymś uzasadnionym – mało kto uznałby też chyba, że wyrok 5 i pół roku pozbawienia wolności, jaki Stefan Wilmont dostał za swoje akcje, tj. cztery napady na placówki bankowe – raz z wiatrówką, a trzy razy z pistoletem hukowym był wyrokiem jakimś szczególnie drakońskim. Lecz jest rzeczą oczywistą – i jak wiemy powszechną – że przestępcy skazani na takie czy inne wyroki twierdzą, że zostali ukarani zbyt surowo, albo że są po prostu niewinni. No i w przypadku Stefana Wilmonta doszedł jeszcze do do tego półtoraroczny pobyt w jednoosobowej celi na oddziale dla więźniów szczególnie niebezpiecznych.

I teraz przypomnijmy sobie słowa, które Stefan Wilmont wykrzyczał po zadaniu ciosów nożem Pawłowi Adamowiczowi. Nie trzeba tu chyba słów tych dokładnie powtarzać, lecz – mając je w pamięci – warto się nad nimi zastanowić w kontekście tego, jakie życiowe doświadczenia miał Stefan Wilmont i kim on w ogóle był (jest). Morderca Pawła Adamowicza krzyczał, że siedział w więzieniu (co niewątpliwie było prawdą) i był niewinny – co oczywiście prawdą z praktycznie całą pewnością być nie mogło, ale Wilmont mógł się jednak mimo wszystko czuć subiektywnie poszkodowany tym, że został zamknięty w więzieniu i dodatkowo wpakowaniem go do jednoosobowej celi. Z jego wypowiedzi wynikało również to, że w więzieniu torturowała go Platforma Obywatelska. Słowa te najprawdopodobniej odnosiły się m.in. – aczkolwiek nie koniecznie w sposób wyłączny – do trzymania go w jednoosobowej celi na „ence”. Co do tego, czy trzymanie człowieka – jakby nie było – niebezpiecznego bandyty w samotnej celi jest torturami, czy też nie można się zastanawiać – ale niezależnie od tego, czy takie postępowanie z daną osobą „obiektywnie rzecz biorąc” stanowi jej torturowanie jest rzeczą absolutnie prawdopodobną i zrozumiałą, że Stefan Wilmont mógł takie postępowanie z nim tak akurat odbierać – mogło mu się ono kojarzyć z tym pojęciem (bez wątpienia znanym mu z takich czy innych wypowiedzi). Ale dlaczego miałaby go w więzieniu torturować Platforma Obywatelska? Dla każdego człowieka, który myśli (w miarę choćby) logicznie i posiada miminalną choćby wiedzę o więziennictwie stwierdzenie Stefana Wilmonta, że w więzieniu torturowała go Platforma Obywatelska w oczywisty sposób nie mogło być prawdziwe. Po pierwsze, jest czymś kompletnie nieprawdopodobnym – i w praktyce po prostu niemożliwym – by jakiegoś człowieka mogła torturować cała partia polityczna, licząca jakby nie było ileś tysięcy członków. Po drugie, Platforma Obywatelska (rozumiana nawet jako tylko np. jakaś część tej partii) nie mogła torturować S. Wilmonta w więzieniu z tego powodu, że ani ta partia, ani jakiekolwiek inne ugrupowania polityczne nie rządzą więzieniami i nie decydują o tym, kogo np. zamknąć na tzw. „ence”. W więzieniach rządzi służba więzienna, której funkcjonariusze, włącznie z dyrektorami aresztów śledczych i zakładów karnych oraz dyrektorem naczelnym tej służby nie mogą należeć do jakichkolwiek partii politycznych. Żeby być bardziej ścisłym – kierownictwo Służby Więziennej podlega oczywiście Ministerstu Sprawiedliwości, w którym – jako minister i wiceministrowie – są oczywiście osoby należące do takich czy innych partii – obecnie głównie Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry, w czasie kiedy Stefan Wilmont trafił za kraty zapewne Platformy Obywatelskiej. Politycy (z reguły partyjni) mogą mieć oczywiście wpływ na działania służby więziennej i przyczyniać się do takiego czy innego traktowania osadzonych za kratami – w tym również do ich – czy to w pewnej przenośni, czy nawet dosłownie – torturowania. Ale choć taki wpływ partyjnych polityków na postępowanie wobec więźniów jest przynajmniej w czystej teorii możliwy, to w przypadku późniejszego zabójcy Pawła Adamowicza był on po prostu kompletnie nieprawdopodobny. Po prostu – Stefan Wilmont był zbyt małym pionkiem, zbyt cienkim chłystkiem, żeby jacyś politycy (choćby ci należący do PO i mający pod swoją kontrolą Centralny Zarząd Służby Więziennej) mogli się nim interesować; według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie był on politykom w ogóle znany. Dlaczego więc S. Wilmont krzyczał, że był więzieniu torturtowany przez Platformę Obywatelską? To proste. Ta partia kojarzyła mu się z władzą, która zamknęła go za kratami. Na wykrzyczane przez Wilmonta ze sceny finału WOŚP słowa trzeba też spojrzeć się poprzez pryzmat tego, kim był ich autor (pominąwszy to, że był on wcześniej skazanym za napady rabunkowe bandytą, a sekundy przed ich wypowiedzeniem został mordercą). Otóż, Stefan Wilmont był (jest) człowiekiem, który swą edukację zakończył na szóstej klasie podstawówki – żadne znane mi informacje nie wskazują na też na to, by w sposób szczególny interesował się on  życiem politycznym. Wilmont zamordował Adamowicza z powodu skojarzenia go – początkowo słusznego, lecz w momencie dokonania czynu już obiektywnie błędnego; od 2015 r. Adamowicz nie należał do PO – z Platformą Obywatelską, którą znów – na skutek pewnych skojarzeń, wynikających oczywiście w pewnej mierze z tego, co do niego docierało (np. w Polsce rządzi PO, PO jest zła, bo chce wprowadzić ACTA, itp.), ale wynikających także z braku jego wiedzy na temat np. funkcjonowania systemu penitencjarnego (np. tego, że strażnicy więzienni muszą być bezpartyjni) postrzegał jako odpowiedzialną za wpakowanie go do więzienia i torturowanie go tam. Z tej logicznej moim zdaniem analizy wynika, że jakkolwiek słowa – takie czy inne treści, czy to publikowane w mediach, czy bezpośrednio komunikowane Stefanowi Wilmontowi przez inne osoby musiały w jakiejś mierzy przyczynić się do popełnienia morderstwa na Pawle Adamowiczu, to zasadniczym źródłem emocji, które stały się podłożem dokonanej przez niego zbrodni było niesłuszne w jego odczuciu wsadzenie go do więzienia i traktowanie go tam w sposób uznany przez niego za torturowanie go.

Jak zatem widać, propaganda podporządkowanych PiS-owi mediów najprawdopodobniej nie przyczyniła się do zamordowania Pawła Adamowicza przez Stefana Wilmonta – ja w każdym razie w tym, co czytałem na temat tej zbrodni nie znalazłem żadnego dowodu (choć to może by było cokolwiek za duże słowo) na to, że Stefan Wilmont nasłuchał się bądź naczytał jakichś tekstów mówiących złe rzeczy o Adamowiczu i w następstwie rozbudzonej wskutek kontaktu z takimi treściami nienawiści wobec Pawła Adamowicza postanowił go zabić.

Ale oczywiście mogę się w tej opinii mylić – nie mogę mieć przecież pewności pewności odnośnie tego, czego dokładnie słuchał, co oglądał i co czytał Stefan Wilmont. Przyjmijmy więc, dla dobra argumentacji, że stykał się on z różnymi treściami atakującymi Pawła Adamowicza (czy też ewentualnie także Platformę Obywatelską) i że to wpływ takich treści wywołał u niego emocje, które popchnęły go do dokonania zbrodni. Lecz jeśli by tak było – co miałoby z tego wynikać – a szczególnie (to pytanie jest dla mnie najważniejsze) co miałoby z tego wynikać odnośnie zakresu wolności słowa – czy może to, że wolność ta powinna być w pewnych sytuacjach ograniczona, gdyż sprawa morderstwa Pawła Adamowicza pokazała, że pewne sposoby korzystania z tej wolności (czy też jak kto woli jej nadużywania) mogą prowadzić do tragicznych skutków?

Na początku tego tekstu przytoczyłem szereg wypowiedzi zarejestrowanych użytkowników portalu „Wyborcza.pl” z których wynikało, że ich autorzy chcieliby tego, by ci, którzy uprawiając propagandę przeciwko prezydentowi Gdańska przyczynili się (ich zdaniem) do spowodowania jego śmierci zostali osądzeni tak samo, jak bezpośredni sprawca zbrodni. Odnośnie tych ludzi można rzecz jasna zadać pytanie, jaka jest ich świadomość prawna. Używają oni takich określeń jak np. podżeganie i współudział, ale czy wiedzą, co określenia te w sensie prawnym znaczą? Wyjaśnię więc, że podżeganie – zgodnie z art. 18 § 2 k.k. – polega na tym, że ktoś, chcąc aby inna osoba dokonała czynu zabronionego prawem karnym (a więc np. morderstwa) nakłania ją do tego. Dotyczy to przy tym nakłaniania jakiejś konkretnej osoby do popełnienia czynu będącego w myśl postanowień kodeksu karnego lub innej ustawy karnej przestępstwem – w przypadku wypowiedzi skierowanej do wszystkich jednocześnie i do nikogo w szczególności (a więc np. wypowiedzi w takim medium, jak telewizja, radio, drukowana prasa czy ogólnie dostępna strona internetowa) mówić by raczej należało o publicznym nawoływaniu do popełnienia przestępstwa, które stanowi przestępstwo określone m.in. w art. 255 k.k. – prawnicy mówią, że publiczne nawoływanie do popełnienia przestępstwa jest sui generis podżeganiem, tym różniącym się od podżegania, o którym jest mowa w art. 18 § 2 k.k., że kierowanym do właściwie nie wiadomo jakich, czy też po prostu dowolnych, osób, najczęściej nieznanych jego autorowi, a nie do osoby konkretnej, jak w przypadku podżegania, o którym jest mowa w części ogólnej k.k. (4) Z kolei współudział w przestępstwie zgodnie z art. 18 § 1 k.k. polega na tym, że jakieś osoby dokonują czynu zabronionego przez prawo karne wspólnie i w porozumieniu. Przypisywanie mediom, w których pojawiały się treści atakujące Pawła Adamowicza podżegania, czy też publicznego nawoływania do zabicia go – czy w ogóle wyrządzenia mu krzywdy (a więc np. pobicia lub obrabowania), bądź współudziału w dokonanej na nim zbrodni byłoby absurdem. Choć w pisowskich mediach mówiono i pisano mnóstwo złych rzeczy o Pawle Adamowiczu – sugerujących np. że jest on człowiekiem o w najlepszym wypadku wątpliwej uczciwości, lub wręcz, że jest on przestępcą – to nie padały tam (o ile mi wiadomo) sugestie dokonania fizycznego ataku przeciwko niemu. I oczywiście nie było też np. tak, że jakieś pisowskie media, działając w porozumieniu ze Stefanem Wilmontem weszły na scenę finału WOŚP i np. przytrzymywały Adamowicza, gdy morderca zadawał ciosy nożem, albo np. odwracały uwagę ochrony od tego co się dzieje – w którym to przypadku moglibyśmy w sensie prawnym mówić o współudziale w popełnionym przez S. Wilmonta przestępstwie.

To jeszcze nie znaczy – to trzeba wyraźnie podkreślić – że postępowanie tzw. publicznych mediów odnośnie Pawła Adamowicza było w porządku. Przede wszystkim, oczywiste jest, że Adamowicz był w tych mediach nieproporcjonalnie częstym obiektem ataków. Jak zostało tu już powiedziane, w 2018 r. na antenie różnych programów TVP mówiono o Adamowiczu 1773 razy – a więc, średnio rzecz biorąc, blisko pięć razy każdego dnia. To dosyć dużo, jak na włodarza jednej z 2477 gmin i 302 miast (lub 964 włodarzy zarówno miast, jak i gmin miejsko – wiejskich), bezpośrednio rządzącego obszarem zamieszkałym przez mniej, niż 1/65 część ludności Polski i o powierzchni równej mniej, niż 1/1 193 powierzchni całego kraju. Dalej, jakkolwiek pewne treści na temat Adamowicz były per se zgodne z prawdą – takimi treściami były np. wzmianki o prowadzonych przeciwko niemu postępowaniach prokuratorskich czy sądowych – które obiektywnie rzecz biorąc miały miejsce – to część tych treści raczej, na zdrowy rozum, nie mogło być po prostu stwierdzeniem faktów, choćby negatywnie mogących świadczyć o Pawle Adamowiczu. Można było w sposób uczciwy sugerować, że Paweł Adamowicz miał swój udział w aferze Amber Gold? W programie telewizyjnym, który można byłoby odbierać jako sugerujący związek Pawła Adamowicza z tą aferą można było zobaczyć, jak prezydent Gdańska wraz z innymi samorządowcami ciągnie samolot OLT Express. Publikacja takiego materiału nie jest – jak sądzę – w sensie prawnym np. zniesławieniem, a w każdym razie nie powinna być traktowana jako takie – z tego np. powodu, że z faktu ciągnięcia przez Adamowicza i innych działaczy samorządowych samolotu należącego do umoczonej w aferę spółki niektóre osoby mogą wyciągnąć wniosek, że Adamowicz był uczestnikiem tej afery. Ale mimo wszystko, w materiale, o którym jest tu mowa zawarta była pewne nie do końca wypowiedziana sugestia – co można o tym materiale powiedzieć, to na pewno to, że nie był on dziełem uczciwego dziennikarstwa. Na zdrowy rozum, cienia uczciwości nie mogło być też w wiązaniu Pawła Adamowicza (znów – przedstawionym poprzez implikację) z aferą, której częścią było podpalanie budynków, w tym także zabytkowych, w centrum Gdańska w celu przejęcia ich za bezcen przez deweloperów. Z kolei oskarżanie Adamowicza o propagowanie nazizmu i komunizmu opierało się na manipulacjach i nieuczciwych ocenach pewnych jego działań (jeden z tramwajów gdańskiego ZKM został nazwany imieniem mającego związki z nazizmem Adolfa Butenandta w wyniku głosowania internautów w 2011 r., w 2017 r. po pokazaniu w programie 1 TVP materiału o związkach Butenandta z reżimem hitlerowskim imię tramwaju zmieniono, odebrana przez niektóre osoby jako propagowanie komunizmu decyzja o ponownym umieszczeniu napisu „imienia Lenina” nad bramą nr 2 Stoczni Gdańskiej nie miała na celu propagowania ustroju komunistycznego, lecz pokazanie, że ustrój ten upadł). Co najmniej dobrym dziennikarskim zwyczajem (w każdym razie, gdy mówimy o dziennikarzach pracujących w masowo oglądanej stacji telewizyjnej) jest też to, by dać możliwość zabrania głosu osobie, której tyczy się taki czy inny materiał. Lecz Adamowicz nigdy nie był proszony o zabranie głosu przez robiących progamy na jego temat reporterów państwowej telewizji, niejednokrotnie natomiast w programach tych wypowiadał się – także oczywiście na temat Adamowicza – jego konkurent w wyborach samorządowych z ramienia PiS Kacper Płażyński.

Poza tym, choć to, co w podporządkowanych PiS-owi mediach mówiono na temat Pawła Adamowicza nie było – w ściśle prawnym tego znaczniu – podżeganiem, czy też publicznym nawoływaniem do popełnienia przestępstwa – to nie da się wykluczyć tego, że prezentowane w tych mediach treści mogły się przyczynić do zrodzenia się u jakiejś osoby, czy jakichś osób przekonań i emocji, które stały się (co hipotetycznie jest możliwe w przypadku Stefana Wilmonta) lub potencjalnie mogły się stać podłożem kryminalnego działania. Tego rodzaju rzeczy niekiedy się dzieją – i tak np. ludzie przekonani do opinii, że aborcja czy też zabijanie zwierząt jest złem tego kalibru, co Holocaust podpalają czasem kliniki aborcyjne bądź rzeźnie i laboratoria, gdzie eksperymentuje się na zwierzętach, ludzie przekonani do opinii o potencjalnej zgubności manipulacji genetycznych czy bio lub nanotechnologii niszczą czasem laboratoria, w których prowadzi się badania w dziedzinie genetyki lub bio i nanotechnologii, osoby przejęte problemem globlnego ocieplenia dokonują czasem takich czynów, jak podpalanie oskarżanych o nadmierną emisję CO2 samochodów typu SUV, czy niszczenie rurociągów mających transportować paliwo (którego spalanie przyczynia się do globalnego ocieplenia) – wśród wspomnianych osób znalazły się też takie, które ze strachu przed skutkami globalnego ocieplenia zamordowały jedno ze swych małych dzieci, usiłowały zabić drugie – i strzeliły sobie w łeb, osoby przekonane do poglądu, że rozlewanie się miast na otaczające je tereny jest moralnym złem podpalają czasem budynki wznoszone na nie zamieszkałych wcześniej obszarach, niektórzy wyznawcy opinii o równej wartości wszelkich żywych istot i nawet obiektów przyrody nieożywionej niszczą czasem budynki i inne obiekty w imię przekonania, że człowiek nie ma prawa eksploatować natury w stopniu większym, niż jest to niezbędne dla zaspokojenia jego elementarnych życiowych potrzeb – i byli też tacy, którzy kierowani opinią, że ludzie zagrażają całości biosfery chcieli wymordować całą ludzkość; całkiem niedawno temu ludzie przekonani do opinii o szkodliwości tzw. technologii 5G podpalali maszty telefonii komórkowej rzekomo wykorzystującej tą technologię, byli też tacy, którzy fizycznie atakowali Chińczyków niewątpliwie w związku z usłyszeniem lub przeczytaniem przez nich, że wirus SARS-COV2 wziął się z Chin – i było też wielu takich, których do popełnienia przestępstw przywiodło przeczytanie lub usłyszenie takich czy innych treści zawartych w Biblii bądź (np.) w Koranie – i takich wreszcie, którym natchnienia do popełnienia przestępstwa dostarczyła czy to informacja o prawdziwym przestępstwie przedstawiona w mediach, czy też fikcyjne przedstawienie przestępstwa w dziele sztuki. Zamachy na polityków też – na zdrowy rozum – byłyby mało prawdopodobne, gdyby o politykach mówiono i myślano same dobre rzeczy. Jak w opublikowanym w 1998 r. artykule „The moral failure of the clear and present danger test” napisał prof. David R. Dow z Uniwersytetu w Houston (nawiązując do stwierdzenia sędziego Sądu Najwyższego USA O.W. Holmesa z jego votum separatum w sprawie Gitlow v. New York z 1925 r., że „każda idea jest podżeganiem”) „Nie ma nic wartego powiedzenia, co nie mogłoby skłonić niektórych słuchaczy do podjęcia działań - działań, które jak najbardziej mogą być niezgodne z prawem”. I tak np. ktoś w wyniku słuchania poematu Byrona może stać się radykalnym enwironmentalistą, zainspirowanym do mordowania przywódców politycznych postrzeganych przez niego jako wrogów naturalnego środowiska. W początkowej części tego tekstu przytoczyłem przykłady niegroźnych, zdawałoby się, wypowiedzi – w każdym razie takich, których w najlepszym wypadku niewielu ludzi chciałoby zakazać (i które jeśli gdzieś w praktyce bywają zakazane, to być może w jakichś państwach autorytarnych i totalitarnych, ale nie w demokracjach – nawet tych, które mają względnie daleko posunięte ograniczenia wolności słowa – takich, jak np. Niemcy, będące chyba najlepszym na świecie przykładem tzw. demokracji walczącej – ograniczającej wolność słowa, zrzeszania się i zgromadzeń w celu zapobieżenia powrotowi nazizmu, a także np. nienawiści rasowej i innej) (5) – a które jednak zainspirowały niektórych ich odbiorców do dokonania makabrycznych aktów przemocy. Oczywiście, z niebezpieczeństwem, że to co jedni ludzie mówią, piszą, czy jeszcze inaczej prezentują przyczyni się w jakiś sposób do tego, że jacyś inni ludzie coś złego zrobią nie można przesadzać – jak w swojej książce o „mowie nienawiści” i wolności słowa (6) pisała była przewodnicząca Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich Nadine Strossen „z wyczerpującego przeglądu badań na temat związków pomiędzy treściami prezentowanymi w mediach i zachowaniami odbiorców wynika, że związki te są słabe i dotyczą one tylko niewielkiego odsetka odbiorców”. Niemniej jednak wiele, czy nawet mnóstwo rzeczy, które w taki czy inny sposób wyrażają jedni ludzie może przyczynić się do szkodliwych i przestępczych działań ze strony innych – jak w uzasadnieniu wyroku w sprawie American Booksellers Association v. Hudnut (1985) napisał sędzia Sądu Apelacyjnego Stanów Zjednoczonych dla VII Obwodu Frank Easterbrook „Dużo wypowiedzi jest niebezpiecznych. Chemików, których prace mogą pomóc komuś zbudować bombę, teoretyków polityki, których artykuły mogą zapoczątkować ruchy polityczne prowadzące do zamieszek, mówców, których idee przyciągają protestujących w gwałtowny sposób, wszyscy oni oraz inni pozostawiają po sobie straty. O ile środek zaradczy (przeciwko szkodom, do których przyczyniają się wypowiedzi) nie jest bardzo ściśle ograniczony, może on być bardziej niebezpieczny dla mowy niż wszelkie wyroki za zniesławienie w historii”. Wspomniany tu także sędzia Sądu Najwyższego USA Oliver Wendell Holmes w również wzmiankowanej tu opinii (mniejszościowej) w sprawie Gitlow v. New York napisał, że „każda idea jest podżeganiem. Przedstawia się ona jako oferta do wierzenia i jeśli się w nią uwierzy, staje się ona podstawą działań, chyba że jakieś inne przekonanie przeważy nad nią, bądź jakiś brak energii stłumi ruch w momencie jego narodzin. Jedyną różnicą między wyrażeniem opinii a podżeganiem w węższym tego słowa znaczeniu jest entuzjazm mówcy wobec rezultatu”. Zauważmy tu, że powyższe opinie, wskazujące na to, że wiele wypowiedzi może być niebezpiecznych – w sensie ich możliwości przyczyniania się np. do przestępstw – napisali nie jacyś zwolennicy cenzury, chcący przy użyciu czy to prawa karnego, lub jeszcze innych środków (np. cenzury prewencyjnej) zapobiegać szerzeniu potencjalnie szkodliwych treści, lecz ludzie opowiadający się za daleko posuniętą wolnością słowa.

Tak jednak czy owak, niezależnie od tego, czy jesteśmy za jakimś bardzo szerokim zakresem wolności ekspresji, czy też nie musimy się zgodzić co do jednej rzeczy: gdybyśmy zakazali wszelkich wypowiedzi, które choćby tylko pośrednio (np. stanowiąc pewien element w przyczynieniu się do tego, że ktoś staje się wyznawcą określonych poglądów), czy też przypadkowo, w sposób niezamierzony przez autora (jak to z całą pewnością miało miejsce w przypadku np. filmu „Dziesięcioro przykazań” oraz morderstw i gwałtów popełnionych w jakimś następstwie obejrzenia tego filmu przez Heinricha Pommerenke) mogą się przyczynić do dokonania przez niektóre osoby czynów krzywdzących innych, to wówczas zapanowałaby niewyobrażalnie szeroka cenzura. W hipotetycznym państwie, które zabraniałoby wszelkich wypowiedzi, które choćby pośrednio, jako pewien element w łańcuchu przyczyn, albo przypadkowo, czy choćby w sposób wyobrażalny ale niemożliwy w konkretnym przypadku do przewidzenia mogą prowadzić do szkodliwych czynów jednych ludzi przeciwko drugim zakazane byłyby – rzecz jasna – wszystkie wypowiedzi, o których dotychczas była tu mowa. Zakazane oczywiście byłyby kryminały i horrory, gdyż mogą one dostarczyć niekórym ludziom natchnienia do popełnienia mniej lub bardziej doskonałych zbrodni. Podobnie, prezentowanie drogich i luksusowych towarów w filmach, czy reklamach byłoby zabronione, gdyż może ono u niektórych osób wzbudzić emocje, mogące stać się podłożem np. kradzieży (chciałbym tu zauważyć, że w pewnym badaniu na temat efektów wprowadzenia telewizji w USA na przestępczość stwierdzono, że o ile nie da się wykazać, by pojawienie się telewizji wiązało się z jakimś konsekwentnym wzrostem liczby takich przestępstw, jak morderstwa, rozboje, włamania czy gwałty, to stwierdzono w nim jednocześnie, że telewizja przyczyniła się do wzrostu liczby kradzieży – jakby nie było, czynów nie tak strasznych jak np. zabójstwa, ale wyrządzających czasem całkiem dotkliwą szkodę ich ofiarom. Autorzy badania stwierdzili, że przyczyną wzrostu liczby kradzieży w następstwie pojawienia się telewizji było nie naśladowanie pokazywanych w filmach przestępczych zachowań, lecz wywoływanie uczuć zawiści i zazdrości u niektórych telewidzów poprzez pokazywanie luksusowego stylu życia i towarów, których telewidzowie ci nie byli w stanie  nabyć w legalny sposób). Zabroniona byłaby nie tylko „mowa nienawiści” w sensie wypowiedzi, które w jawny sposób lżą, poniżają, wyszydzają,czy znieważają takie lub inne grupy rasowe, narodowe, religijne czy jakiekolwiek inne, ale także wszelkie wypowiedzi mogące sugerować niektórym ich odbiorcom, że członkowie takich czy innych grup rasowych, wyznaniowych etc. są czy też mogą stać się przyczyną takich lub innych problemów społecznych – jakby nie było, np. fala przemocy skierowanej przeciwko imigrantom, która ogarnęła Niemcy wkrótce po zjednoczeniu tego kraju w 1990 r. była w największej mierze skierowana nie przeciwko członkom tych grup, które „obiektywnie rzecz biorąc” stwarzały największe problemy społeczne – np. w sensie zajmowanie miejsc pracy, bądź mieszkań, które mogliby przecież zajmować rodowici Niemcy, lecz przeciwko członkom tych grup, o których najwięcej mówiono i pisano w mediach – przy czym wypowiedzi dotyczące takich grup lub osób należących do nich, które w jakiś sposób przyczyniały się do antyimigranckich nastrojów i skierowanej przeciwko imigrantom przemocy nie były bynajmniej (w każdym razie, jeśli chodzi o wypowiedzi ukazujące się legalnie istniejących gazetach, czy też wypowiadane w radiu bądź telewizji) „mową nienawiści” w sensie wypowiedzi zakazanych przez art. 130 kodeksu karnego RFN, tj. takich, które nawołują do nienawiści, przemocy albo arbitralnych działań przeciwko części populacji, bądź znieważają, oczerniają lub zniesławiają część populacji. Zabronione byłoby informowanie może niekoniecznie o wszelkich wydarzeniach, ale na pewno o wydarzeniach mogących budzić u części osób dowiadujących się o nich silne emocje (i bez wiedzy o których ostatecznie rzecz biorąc dałoby się jakoś żyć – np. mieszkańcy Korei Północnej zdaje się, że nadal nie wiedzą o tym, że w Europie Wschodniej i Środkowej upadł komunizm… a jednak jakoś żyją nie posiadając tej wiedzy). Podstawy do takiego podejścia – jeśli ktoś chciałby zakazać wszelkich wypowiedzi mogących mieć złe skutki - byłyby całkiem mocne: i tak np. pewne badania przeprowadzone w Holandii wykazały, że zamachy terrorystyczne (będące, jak rozumiem, zamachami mającymi miejsce przede wszystkim w innych krajach) o których osoby nie będące ich bezpośrednimi świadkami mogły dowiedzieć się wyłącznie za pośrednictwem mediów (bądź we względnie rzadkich przypadkach na podstawie bezpośrednich relacji świadków takich zdarzeń) powodowały statystycznie istotne wzrosty liczb przestępstw z nienawiści z użyciem przemocy. Można też tutaj wskazać na to, że przekazy dotyczące zamachów terrorystycznych z 11.09.2001 r. w USA - które oczywiście widziało na własne oczy mnóstwo ludzi - lecz które jednak bezpośrednio mogły być obserwowane tylko przez w sumie drobną część ludności Stanów Zjednoczonych w oczywisty sposób przyczyniły się do kilkukrotnego wzrostu liczby aktów przemocy i innych „przestępstw z nienawiści” przeciwko muzułmanom. Podobnie, zaostrzanie się konfliktu żydowsko – palestyńskiego wokół czy to Zachodniego Brzegu Jordanu czy tzw. Strefy Gazy, dla osób żyjących z dala od wspomnianych miejsc możliwe do zaobserwowania tylko dzięki przekazom w mediach przyczyniało się do zwiększania się liczby fizycznych ataków ze strony mieszkających w krajach europejskich muzułmanów i Arabów przeciwko mieszkającym w tych krajach Żydom. Wydawać by się wreszcie mogło, że nie ma przekonania, które bardziej mogłoby powstrzymywać wyznających je ludzi przed czynieniem zła (a już w szczególności tak strasznego zła, jak dokonane z premedytacją morderstwo) jak przekonanie, że człowiek ma nieśmiertelną duszę, która po jego śmierci w zależności od tego, jak człowiek ów żył albo idzie do nieba, gdzie cieszy się niekończącym się nigdy wspaniałym wiecznym życiem, albo też idzie do piekła, gdzie przez całą wieczność cierpi niewyobrażalne męczarnie. Może i takie przekonanie powstrzymało niektórych ludzi od zrobienia czegoś złego. Lecz chciałbym mimo wszystko zauważyć, że niewątpliwie bardzo szczerze wyznający powyższe przekonanie John List w następstwie właśnie tego przekonania zamordował swą żonę, teściową, oraz dwójkę dzieci, po to, by uratować odchodzących jego zdaniem od religijnego stylu życia członków swej najbliższej rodziny przed piekielnym ogniem i zapewnić im miejsce w niebie. Jeszcze inne idee, niż przekazy na temat piekła i nieba mogły w pewien sposób przyczynić się do popełnionej przez Johna Lista zbrodni. Dlaczego List, posyłając w swym przekonaniu do nieba swą teściową, żoną i dwójkę dzieci nie bał się, że sam pójdzie do piekła za niewątpliwie straszny, wręcz potworny czyn, jakim było poczwórne morderstwo (w każdym razie na tyle, by ze strachu przed taką możliwą konsekwencją nie dokonać tego czynu)? Moim zdaniem swą rolę w myśleniu Johna Lista, które przywiodło go do dokonania makabrycznej zbrodni mogła odegrać chrześcijańska idea, że Bóg może wybaczyć człowiekowi nawet najcięższy grzech (co prawda, z wyjątkiem tzw. grzechu przeciwko Duchowi Świętemu). Po części do zbrodni dokonanej przez Johna Lista mogło go przywieść przekonanie, że ubóstwo, na krawędzi którego znalazł się na skutek utraty pracy w banku nie tylko jest czymś nieprzyjemnym, ale jest też grzechem (czy też, powiedzmy, przejawem boskiej niełaski). Takiego akurat przekonania John List nie mógł nabrać z przysłowiowego powietrza, lecz musiało się ono wziąć w jego głowie w efekcie wypowiedzi innych osób – niewątpliwym źródłem tego przekonania było nauczanie luterańskiego kościoła, do którego List należał.

Jak zatem widać, zakazanie wszelkich wypowiedzi mogących choćby w pośredni lub niezamierzony sposób prowadzić do zła byłoby czymś absurdalnym. Czegoś takiego z praktycznie całkowitą pewnością nikt nie chce. Lecz są tacy, którzy chcieliby zakazać pewnych tylko potencjalnie choćby (uczciwie mówiąc) niebezpiecznych czy szkodliwych wypowiedzi. I tak, jak było tu już wspomniane, wielu ludzi uważa za słuszne zakazy „mowy nienawiści”. I jeśli to, co pisały osoby, których wypowiedzi z portalu Wyborcza.pl zostały przytoczone na wstępie tego artykułu nie było po prostu wyrażeniem negatywnego stosunku wobec autorów wypowiedzi, które ich zdaniem przyczyniły się w jakiś sposób do zamordowania Pawła Adamowicza, lecz czymś więcej, to jasne jest to, że osoby te uważają, iż autorzy wypowiedzi, które mieli oni na myśli i które miały tragiczny według nich rezultat nie powinni móc się chronić za zasłoną wolności słowa.

Lecz nie kwestionując bezpośrednio przekonania tych osób, że Paweł Adamowicz został zamordowany w następstwie mówienia i pisania różnych złych słów na jego temat proponuję króciutki intelektualny eksperyment. Wyobraźmy sobie mianowicie taką oto sytuację: ktoś dokonuje zamachu na ważnego, albo nawet najważniejszego polityka odgrywającej obecnie największą rolę polityczną w Polsce partii. Przypuścmy, że sprawca zamachu zostaje złapany. Wyobraźmy sobie następnie, że zamachowiec mówi, że dokonał swego uznawanego przez prawo za zbrodnię czynu dlatego, bo zaatakowany przez niego polityk niszczy demokrację, prawa obywatelskie, ośmiesza Polskę na świecie i odpowiedzialny jest za śmierć kobiet, które zmarły w następstwie orzeczenia trybunału konstytucyjnego Julii Przyłębskiej zakazującego aborcji z przyczyn embriopatologicznych. Pytanie do tych, którzy chcieliby posadzić na ławie oskarżonych osoby, które swymi wypowiedziami szczującymi na Pawła Adamowicza przyczyniły się ich zdaniem do jego śmierci jest takie: czy chcieliby oni zrobić to samo z ludźmi wyrażającymi (słuszne zresztą, moim zdaniem) opinie, że w Polsce z winy rządzącej partii i jej przywódcy niszczona jest praworządność, poważnie zagrożona jest demokracja, niszczona jest przyroda, łamane są prawa kobiet, ludziom z powodu inflacji, za którą odpowiada rząd żyje się coraz trudnej, itd.?

Odpowiedzi na to pytanie – przynajmniej w sposób generalny – zapewne nigdy nie poznam, ale zadaję sobie – znów, w sposób czysto retoryczny – pytanie o to, ilu ludzi pytanie takie sobie postawiło? Lecz nie znając nawet udzielonych przez inne osoby odpowiedzi na to pytanie na zdrowy rozum można być pewnym jednego: w najlepszym wypadku niewielu. W takich sprawach dominuje u nas myślenie plemienne: pisowscy propagandyści mówili i pisali złe i brzydkie rzeczy o Pawle Adamowiczu, więc to oni są winni jego śmierci. Ale trochę ponad 8 lat przed zabójstwem Pawła Adamowicza została popełniona w Polsce inna polityczna zbrodnia, której ofiarą padli działacze opozycyjnego wówczas PiS-u. 19 października 2010 r. 62 letni wówczas Ryszard Cyba wtargnął do biura poselskiego PiS w Łodzi i oddał 8 strzałów z pistoletu w kierunku pracownika biura Marka Rosiaka, który wskutek trafienia go czterema kulami zmarł na miejscu, a następnie zaatakował nożem również pracującego w biurze Pawła Kowalskiego, trafiając go dwukrotnie w szyję i raniąc mu ręce, którymi Kowalski próbował się zasłaniać. Według świadków w czasie ataku Cyba krzyczał, że nienawidzi PiS-u i chce zabić Kaczyńskiego. Już po zatrzymaniu go przed strażników miejskich dodał, że żałuje, że nie ma już broni, bo by powystrzelał wszystkich pisowców. W czasie swego procesu przez Sądem Okręgowym w Łodzi (został skazany na dożywocie z możliwością ubiegania się o warunkowe przedterminowe zwolnienie po minimum 30 latach odsiadki) Cyba odczytał następujące oświadczenie: „Na początku chciałbym przeprosić pokrzywdzonych za to, co zrobiłem, ale winę ponosi PiS, Jarosław Kaczyński i Lech Kaczyński, który spóźnił się na samolot, a nie chcąc spóźnić się na uroczystości w Katyniu, doprowadził do Katastrofy Smoleńskiej przez zmuszenie załogi samolotu do lądowania w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych i słabo wyposażonym lotnisku. Według mnie to Lech Kaczyński jest największym Mordercą Polskim od czasu II wojny światowej. Ale ciemny lud wszystko kupi. Jacek Kurski buduje Mordercy pomniki, na które nie zasługuje. Na pomniki zasługuje tylko Generał Jaruzelski, który rządził Polską w trudnych czasach komunizmu, gdy byliśmy pod okupacją Związku Radzieckiego”. Zdaniem zwolenników PiS-u powodem dokonania wspomnianej powyżej zbrodni była kampania nienawiści wymierzona w tę partię i jej lidera (Cyba krzyczał, że chciał zamordować Kaczyńskiego, tylko miał za małą broń). I był nie tylko Cyba. 24 października 2022 r. do siedziby PiS przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie usiłował wtargnąć 20 – letni mężczyzna, który następnie szarpał się ochroniarzem, krzycząc do niego „Wołaj Kaczyńskiego, bo cię zabiję. Wołaj go!”. W grudniu 2017 r. niejaki Sebastian K. rozbił szybę w drzwiach biura poselskiego ówczesnej posłanki PiS Beaty Kempy, rozlał łatwopalną substancję i podpalił wnętrze. Tylko dzięki temu, że policjanci i strażacy zdążyli w porę zadziałać pożar się nie rozprzestrzenił. Czy wspomniane powyżej czyny miały związek z takimi czy innymi słowami? To chyba oczywiste. Ryszard Cyba nie mógł wiedzieć o tym, że Lech Kaczyński doprowadził do katastrofy lotniczej w Smoleńsku spóźniając się na samolot, a następnie zmuszając załogę samolotu do lądowania we mgle i na lotnisku nie posiadającym systemu ILS, bez zetknięcia się wcześniej z pewnymi słowami. Podobnie, ktoś kto usiłował siłą wtargnąć do siedziby PiS-u w Warszawie i w taki sposób spotkać się z Kaczyńskim musiał coś słyszeć, albo czytać coś o tym ostatnim (i o kierowanej przez niego partii) i to raczej niekoniecznie rzeczy dobrych. Z kolei Sebastian K. który usiłował podpalić biuro poselskie Beaty Kempy powiedział w czasie przesłuchania: „Chciałem tę partię (PiS) upokorzyć, chciałem upokorzyć Kempę. Chciałem doprowadzić do tego, by ta partia się rozpadła”. „Dodam, że mi też się nie podobają planowane zmiany w ordynacji wyborczej. Ja nie czytałem tej ustawy, ale opieram się na opiniach ekspertów, np. Borysa Budki, który krytykował te ustawy. Tak samo krytykowali te ustawy politycy PSL, Nowoczesnej i dziennikarze”. Sprawca czynu, o którym jest tu mowa powiedział też, że śledził doniesienia na temat procedowania zmian w ordynacji wyborczej w telewizji TVN oraz w Polsacie i czerpał inspirację z tego, jak w telewizjach tych przedstawiano proces uchwalania ustaw, które miał na myśli. W przypadku ostatniego ze wspomnianych tu przestępstw jest najbardziej jasne, jakie słowa wpłynęły na sprawcę tego przestępstwa, pośrednio przyczyniając się do popełnienia przez niego potencjalnie bardzo groźnego czynu. No, tylko czy ktoś uważa, że słowa, o jakie tu chodzi powinny być zakazane z tego powodu, że wpływając na kogoś takiego, jak wspomniany Sebastian K. mogą one przyczynić się do dokonania takiego przestępstwa, jak podpalenie, lub czegoś jeszcze gorszego? Czy ktoś uważa, że krytykowanie np. projektów takich czy innych ustaw powinno być zabronione z tego powodu, że może ono wzbudzić u jakiegoś świra emocje, które popchną go do np. podpalenia biura poselskiego posła będącego zwolennikiem krytykowanej ustawy? Pytania tego rodzaju wydają mi się cokolwiek retoryczne. Jakkolwiek nie znam oczywiście wszystkich odpowiedzi na to pytanie – gdyż jest to zwyczajnie niemożliwe – oczywiste jest, że w przypadku, gdyby takie wypowiedzi, jak te, w następstwie nasłuchania się których Sebastian K. postanowił podpalić biuro poselskie Beaty Kempy były zakazane, zakazana byłaby w istocie rzeczy sama demokracja. Lecz chciałbym zauważyć, że związek przyczynowo – skutkowy między wypowiedziami posła Borysa Budki, polityków PSL, Nowoczesnej i dziennikarzy, którzy krytykowali forsowane przez PiS zmiany w prawie wyborczym, a czynem Sebastiana K. był na zdrowy rozum bardzo podobny do ewentualnego związku przyczynowo – skutkowego między jakimiś negatywnymi wypowiedziami na temat Pawła Adamowicza i tym, co być może w jakimś następstwie wpływu na niego tych wypowiedzi zrobił Stefan Wilmont. Jeśli więc zdaniem niektórych ludzi takie wypowiedzi, jak te, które ich zdaniem przyczyniły się do zamordowania Pawła Adamowicza powinny prawnie tępione, to dlaczego ich zdaniem nie powinny być w podobny sposób tępione wypowiedzi, które przyczyniły się do podpalenia biura poselskiego Beaty Kempy? Jest możliwa jakaś w miarę choćby dobra odpowiedź na to pytanie? Ktoś mógłby – być może – powiedzieć, że wypowiedzi o Pawla Adamowiczu szkalowały go jako człowieka, podczas, gdy wypowiedzi, które w jakiś sposób przyczyniły się do podjęcia przez Sebastiana K. decyzji o podpaleniu biura Beaty Kempy były wypowiedziami o działaniach ludzi – polityków. Lecz jeśli nawet istnieje dla kogoś jakaś różnica między jednymi, a drugimi wypowiedziami, nie jest w jakikolwiek sposób jasne np. to, że pierwsze z tych wypowiedzi mogą łatwiej, prędzej czy z większym prawdopodobieństwem przyczynić się do tego, że ktoś dokonana jakiegoś groźnego czy wręcz zbrodniczego czynu, niż te drugie. Tak czy owak, jasne jest, że jeżeli przyjmuje się, że takie lub inne wypowiedzi mogą być prawnie zakazane, bądź cenzurowane z tego powodu, że mogą mieć one niebezpieczny wpływ na takich osobników, jak Stefan Wilmont, Ryszard Cyba, czy Sebastian K. (czy też na ludzi będących sprawcami np. przestępstw z nienawiści przeciwko osobom należącym do takich lub innych grup narodowych, rasowych, osób LGBTQ+ itd.) to granica, poza którą zakazy wypowiedzi nie mogą się posunąć przestaje być widoczna. Bo, jak stwierdził sędzia Holmes, podżeganiem jest – czy lepiej mówiąc może być – tu niejako poprawił go wspomniany tu również David R. Dow – każda idea.

Wracając zaś do będącego antybohaterem tego tekstu S. Wilmonta – i problemu, co sprawiło, że zamordował on Pawła Adamowicza warto jest zwrócić uwagę na inne przyczyny dokonanej przez niego zbrodni, niż niewykluczony, ale też nie wykazany w sposób jasny i przy tym z całą praktycznie pewnością mglisty wpływ takich czy innych wypowiedzi na jego psychikę. Wilmont, jak wiemy, nie był jakimś – przepraszam za użycie nienaukowego terminu – wariatem, który rzucając się z nożem na Pawła Adamowicz nie wiedział, co robi –przeciwnie – jego działanie było dobrze przygotowane. Lecz nie był to też ktoś, kto – znów użyję kolokwializmu – miał równo pod sufitem – sąd zresztą uznał, że dokonał on zbrodni będąc w stanie ograniczonej poczytalności i orzekł, że wyrok dożywocia z możliwością ubiegania się o warunkowe przedterminowe zwolnienie po odbyciu co najmniej 40 lat kary powinien on odbywać w warunkach terapeutycznych (zaś wcześniej jeden z zespołów biegłych psychiatrów uznał, że w momencie dokonania zamachu na Pawła Adamowicza był on niepoczytalny). W 2016 r. – kiedy Wilmont odsiadywał wyrok 5 i pół roku więzienia za napady na banki – na podstawie trzytygodniowej obserwacji i leczenia w Zakładzie Opieki Zdrowotnej Aresztu Śledczego w Szczecinie zdiagnozowano u niego schizofrenię paranoidalną – chorobę charakteryzującą się przede wszystkim urojeniami i omamami. Już po zabójstwie Adamowicza i badaniach Wilmonta w szpitalu przy areszcie śledczym w Krakowie przewodniczący Polskiego Towarzystwa Psychiarii Sądowej Jerzy Pobocha stwierdził, że czyn dokonany przez Stefana Wilmonta można pokazywać studentom medycyny jako klasyczny objaw zaburzeń związanych ze schizofrenią paranoidalną. Ja oczywiście nie czuję się kompetentny do tego, by stwierdzić, czy Stefan Wilmont w momencie dokonywania swojego czynu był tylko częściowo poczytalny, całkowicie poczytalny czy może zupełnie niepoczytalny. Pewne jest jednak, że po prostu zdrowym, normalnym psychicznie człowiekiem Wilmont nie był (nie jest) na 100%.  Psychiczny stan Stefana Wilmonta, do którego mogło przyczynić się m.in. trzymanie go przez półtora roku w jednoosobowej celi mógł być tak samo przyczyną dokonania przez niego zbrodni, jak możliwy, choć nie udowodniony wpływ na niego „mowy nienawiści”. Lecz co się robi w więzieniach ze skazanymi (w tym także mającymi prędzej czy później wyjść na wolność) u których stwierdzono schizofrenię paranoidalną – bądź inne zaburzenia psychiczne, których przejawem może być dokonywanie jakichś groźnych dla innych osób (bądź też dla nich samych) czynów? Wygląda na to, że raczej niewiele – jak można przeczytać w tym tekście „więźniów często pozostawia się samym sobie, w niektórych przypadkach więźniowie są karani za nieprzyjmowanie leków choćby naganą albo w skrajnym wypadku pobytem w celi izolacyjnej. Program zajęć terapeutycznych dla więźniów z zaburzeniami jest co najmniej skromny, o ile w ogóle istnieje. (…) Prawda jest taka, że więźniowie często na terapię czekają miesiącami, albo sami nie chcą w niej uczestniczyć, natomiast służba zdrowia jest po prostu w więzieniu niedostateczna”.

Można też wskazać jeszcze jedną rzecz, która całkiem bezpośrednio mogła się przyczynić do tego, że Stefan Wilmont zamordował Pawła Adamowicza podczas finału WOŚP – chodzi tu mianowicie o organizację tej imprezy. W sprawie tej, jak wiadomo, odbył się osobny proces karny przed Sądem Rejonowym Gdańsk – Południe, w wyniku którego pięć osób odpowiedzialnych za organizację koncertu zostało uniewinnionych od postawionych im zarzutów, skazani natomiast zostali (na 6 oraz 5 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 2 lata) właściciel oraz dyrektor firmy ochroniarskiej „Tajfun”, która zajmowała się zapewnieniem bezpieczeństwa podczas finału WOŚP. Sędzia Anna Jachniewicz stwierdziła, że obaj oskarżeni byli odpowiedzialni za to, że większość osób, które zatrudniała firma „Tajfun” nie przeszła wcześniej odpowiedniego szkolenia, a ponad 20 z nich stanowiły osoby nieletnie. Wskazała też na to, że zabrakło ochroniarzy przy jednym z wejść na scenę – tym, którym według świadków miał na nią wbiec zamachowiec.

Mówiąc więc krótko, jest bardzo prawdopodobne, że gdyby ochrona na koncercie towarzyszącym finałowi WOŚP była profesjonalna – a wszystkie wejścia na scenę był odpowiednio obstawione – to Paweł Adamowicz zapewne by żył, a Stefan Wilmont, gdyby został ujęty z bojowym nożem najprawdopobniej albo trafiłby do więzienia za usiłowanie jeśli nie zabójstwa, to co najmniej ciężkiego uszkodzenia ciała – jego działanie może byłoby uznać za bezpośrednie zmierzanie do dokonania czynu zakazanego prawem karnym, pewną wątpliwość ewentualnie można byłoby mieć co do tego, czy celem tego działania było spowodowanie czyjejś śmierci, czy tylko np. ciężkich obrażeń – zaś w przypadku uznania go za chorego psychicznie z pewnością trafiłby do zamkniętego szpitala.

Lecz po zabójstwie Pawła Adamowicza nie podniósł się jednak krzyk o słabe i nieprofesjonalne zabezpieczenie czy to imprezy, podczas której doszło do popełnienia tej zbrodni, czy też innych podobnych wydarzeń, pomimo tego, że w przypadku, gdyby wszystkie wejścia na scenę finału WOŚP były stosownie pilnowane do zamachu na Pawła Adamowicza mogłoby nie dojść, podniósł się natomiast krzyk na temat „mowy nienawiści” której rola w przyczynieniu się do zamordowania prezydenta Gdańska w przeciwieństwie choćby do roli, jaką w dostaniu się Stefana Wilmonta na scenę finału WOŚP, a następnie zadaniu ciosów nożem Adamowiczowi odegrało nie obstawienie jednego z wejść na tą scenę przez ochroniarzy (a także ich nieprzeszkolenie) była co najwyżej mglista. Dlaczego? To proste. Temat niewłaściwego zabezpieczenia koncertu, podczas którego zamordowany został Paweł Adamowicz nie nadaje się do wzbudzenia zbiorowych emocji – jest to właściwie po części temat – można by rzec – techniczny, natomiast temat „mowy nienawiści” – i to „mowy nienawiści” w mediach podporządkowanych PiS-owi – o, to zupełnie coś innego.

Jak już pisałem w tym tekście, nie twierdzę, że to co mówiono i pisano we wspomnianych mediach na temat Pawła Adamowicza na pewno nie przyczyniło się w jakikolwiek sposób do jego śmierci. Nie mam też oczywiście zamiaru twierdzić, że z mediami tymi nie ma – delikatnie mówiąc – pewnych problemów. Czymś oczywistym jest, że media publiczne w Polsce są skrajnie upolitycznione – dodać też należy, że jakaś część (niewielka) mieszkańców Polski jest w stanie na swoich telewizorach odbierać wyłącznie telewizję tzw. publiczną. Jest rzeczą kompletnie nienormalną, że regionalne gazety i portale internetowe, które – wydawałoby się – powinny służyć m.in. kontrolowaniu władzy i ujawnianiu dokonywanych przez nią niegodziwości i nadużyć są obecnie własnością firmy paliwowej, w której 49,90% udziału ma skarb państwa.

W związku ze sprawą zabójstwa Pawła Adamowicza i rolą, jaką w przyczynieniu się do tej zbrodni odegrała – być może – „mowa nienawiści” bądź jakaś inna „mowa” przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl. Po krótkim okresie narodowego pojednania, który zapanował po tzw. katastrofie smoleńskiej, PiS zrobił z tej tragedii swego rodzaju pałę na swoich politycznych przeciwników. Mówione było, że samolot TU 154-M, którym polska delegacja na czele z prezydentem Lechem Kaczyńskim leciała na uroczystości 70 rocznicy zamordowania polskich oficerów przez NKWD (na rozkaz Stalina) w Katyniu został zniszczony w wyniku zamachu terrorystycznego dokonanego z inicjatywy Władimira Putina i co najmniej za cichą zgodą Donalda Tuska („trzy wybuchy”), prezes PiS podczas organizowanych przez szereg lat pod pałacem prezydenckim w Warszawie tzw. miesięcznic smoleńskich powtarzał, że prawda na temat tego, co dokładnie stało się w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. jest coraz bliżej. Wielu ludzi uwierzyło w opowiastki, z których wynikało, że katastrofa smoleńska nie była po prostu wypadkiem lotniczym spowodowanym błędami w pilotażu, lecz efektem zbrodniczego działania.

Lecz dowody na to, że w Smoleńsku miał miejsce zamach były mizerne, a tak właściwie, to dowodów tych – w znaczniu dowodów poważnych i zweryfikowanych – po prostu nie było. Zaś w nadanym w telewizji TVN24 reportażu Piotra Świerczka „Siła Kłamstwa” w sposób nader dobitny pokazane zostały manipulacje, jakich dokonała badająca sprawę przyczyn katastrofy smoleńskiej tzw. podkomisja Antoniego Macierewicza – np.  przemilczenie faktów z raportu amerykańskiego Narodowego Instytutu Badań Lotniczych (NIAR), ukrywanie niewygodnych ekspertyz, w tym także zleconych przez podkomisję – lub cytowanie tych ekspertyz w sposób wybiórczy i z przekłamaniem ich sensu, itd. Ci, którzy próbowali używać katastrofy smoleńskiej jako broni politycznej – myślę tu przede wszystkim o Jarosławie Kaczyńskim - dość dawno już zresztą po cichu wycofali się z używania tej broni – widząc, że posługiwanie się nią przyniesie im więcej szkody, niż pożytku z racji niemożliwości udowodnienia tezy, że prezydent Lech Kaczyński i inne osoby lecące do Smoleńska padły ofiarą zbrodni. Ale teza o „zamachu smoleńskim” przez kilka lat była używana przez PiS w roli kija na przeciwników tej partii. I sporo ludzi w Polsce wierzyło w prawdziwość tej tezy – w każdym razie, jak można się dowiedzieć z tego tekstu, badanie CBOS z 2021 r. wykazało, że 24% Polaków raczej zgadzało się z tezą, że Lech Kaczyński mógł zginąć w wyniku zamachu, a 10% zgadzało się z tą tezą zdecydowanie.

Czy można twierdzić, że opozycja antypisowska posługuje się sprawą zamordowania Pawła Adamowicza i „mowy nienawiści” która jakoby do tej zbrodni doprowadziła w celu atakowania rządzącej obecnie partii (koalicji) w sposób podobny do tego, jak PiS walił w swoich oponentów „zamachem smoleńskim”? Nie tak prosto. Tragedie, do których doszło 10 kwietnia 2010 r. koło lotniska w Smoleńsku, oraz 13 stycznia 2019 r. w Gdańsku w oczywisty sposób miały różny charakter i przyczyny. W Smoleńsku samolot po prostu uderzył w drzewo tracąc ok. 1/3 lewego skrzydła na skutek wcześniejszych błędów załogi, odwrócił się grzbietem do góry, a następnie uderzył w ziemię, ulegając kompletnej destrukcji. Oczywiście, katastrofa smoleńska miała swoje polityczne podteksty – takie, jak wywieranie nacisków na załogę po to, by ta podjęła lądowanie (słowa „zmieścisz się śmiało” wypowiadane przez szefa lotnictwa wojskowego gen. Andrzeja Błasika do pilotów). Niezależnie jednak od tego, jakie były głębsze przyczyny katastrofy, do której doszło w 2010 r w Smoleńsku, to na podstawie badań technicznych, dotyczących choćby słynnych „czarnych skrzynek” można było ustalić np. to, czy w samolocie doszło do wybuchu, czy też nie. Bezpośrednia przyczyna śmierci Pawła Adamowicza była prosta: zabójca zadał mu trzy ciosy nożem, w tym jeden prosto w serce. Ale tego, co doprowadziło sprawcę tej zbrodni do jej popełnienia nie da się ustalić w sposób zbliżony do tego, w jaki można ustalić, dlaczego doszło do katastrofy smoleńskiej. Nie możemy być pewni tego, co i w jaki dokładnie sposób podziałało na Stefana Wilmonta tak, że postanowił on wbić bojowy nóż w brzuch i klatkę piersiową Pawła Adamowicza. Oczywiście, pewne przypuszczalne czynniki, które doprowadziły Wilmonta do popełnienia zbrodni możemy wskazywać. Jak wspomniałem już w początkowej części tego tekstu jakąś rolę w przyczynieniu się do zamordowania Pawła Adamowicza musiała odegrać „mowa” – ostatecznie rzecz biorąc, tylko dzięki jakiejś „mowie” Stefan Wilmont mógł wiedzieć o tym, że istnieje coś takiego, jak Platforma  Obywatelska, tylko „mowa” mogła sprawić, że uznał on, że to Platforma Obywatelska torturowała go w więzieniu i tylko dzięki jakiejś „mowie” mógł on kojarzyć Pawła Adamowicza – poniekąd w chwili dokonania swojego czynu już błędnie – z tą partią. Nikt chyba jednak nie uważa, że wypowiedzi, które musiały przyczynić się do tego, że Stefan Wilmont w następstwie przekonania o tym, że był w więzieniu torturowany przez Platformę Obywatelską (czy to bezpośrednio, czy może raczej za sprawą tej partii – to nie jest jasne) i skojarzenia Pawła Adamowicza z tą partią powinny być prawnie zakazane – nikt chyba nie uważa nawet, że są to wypowiedzi zasługujące na czysto moralne potępienie czy choćby krytykę. Trudno jest sobie w jakikolwiek miminalnie choćby poważny sposób wyobrazić zakaz mówienia o tym, jakie partie istnieją w Polsce (czy w innych krajach), jakie mają programy, jacy są ich liderzy, czy są przy władzy czy też w opozycji – nikt też chyba nie uważa, że w mówieniu czy pisaniu o takich rzeczach jest cokolwiek złego. Jednak taka „mowa” o której w gruncie rzeczy trudno jest cokolwiek złego powiedzieć musiała w jakiś sposób przyczynić się do zbrodniczego czynu dokonanego przez Stefana Wilmonta, gdyż bez tej „mowy” nie wybrałby on Pawła Adamowicza na ofiarę ataku (oczywiście, niewykluczone jest, że popełniłby on jakąś inną zbrodnię – ale to inna sprawa. Pewnym tego, że tak by było być nie można). Czy do tego, że Stefan Wilmont zamordował Pawła Adamowicza przyczyniła się jakaś inna „mowa” od wskazanej powyżej? Mam tu na myśli „mowę” którą można byłoby określić – wielu ludzi z pewnością zgodziłoby się z takim jej określeniem – jako mowę niewłaściwą? (7) Mam tu na myśli wypowiedzi zawierające np. nieprawdziwe informacje – szczególnie formułowane w złej wierze – zawierające obelgi, czy też groźby, bądź wreszcie zawierające zachęty do dokonania aktu przemocy bądź pochwalające przemoc. Odpowiedź na to pytanie jest taka: nie da się z absolutną pewnością powiedzieć, że na pewno nie, ale nie da się też stwierdzić tego, że z pewnością tak.

Jest też kwestia wiary w głoszone (czy wyznawane) przez siebie stwierdzenia. Jak już powyżej wspomniałem, w nadanym w stacji telewizyjnej TVN24 reportażu Piotra Świerczka „Siła kłamstwa” dobitnie pokazane zostały manipulacje, jakich tzw. podkomisja smoleńska dokonała, aby „udowodnić” zakładaną przez siebie tezę, że samolot z polską delegacją lecący do Smoleńska został zniszczony w wyniku eksplozji. Wniosek z tego nadzwyczaj dokładnie przygotowanego filmu jest więc jasny: czegokolwiek nie uważaliby nie będący ekspertami w dziedzinie katastrof lotniczych ludzie, którzy uwierzyli w to, że w Smoleńsku miał miejsce zamach na życie Lecha Kaczyńskiego, praktycznie oczywiste jest to, że ludzie lansujący tezę o dokonanej w Smoleńsku zbrodni w cyniczny sposób kłamali – kto jak kto, ale Antoni Macierewicz musiał co najmniej wiedzieć o manipulacjach dokonywanych przez kierowaną przez niego podkomisję.

Ludzie twierdzący, że do zabójstwa Pawła Adamowicza doprowadziła „mowa nienawiści” nie muszą świadomie kłamać upatrując przyczyny tej zbrodni w tak czy inaczej pojmowanym „hejtspiczu” (używam wyrażenia „hate speech” w jego spolszczonej pisowni, gdyż jest rzeczą raczej jasną, że do zamordowania Pawła Adamowicza raczej nie przyczyniła się „mowa nienawiści” w sensie wypowiedzi np. rasistowskich czy antysemickich – a więc takich, które tradycyjnie zwykło się określać mianem „hate speech”). Mogą być szczerze przekonani, że tak właśnie było – i zapewne po prostu są. Lecz jest to niebezpiecznie łatwe wytłumaczenie tego, co stało się Gdańsku podczas finału WOŚP. A właściwie nie tyle tego, co tam się stało – bo to jest doskonale wiadome – lecz raczej tego, dlaczego to się stało.

Łatwo jest kojarzyć złe słowa ze złymi czynami. I jakby się nad tym trochę zastanowić to nie trudno jest dojść do wniosku, że pewne czyny, w tym także złe i zbrodnicze nie zdarzałyby się bez pewnych słów. Jest tak dlatego, że – jak w swoim eseju When is speech dangerous?” napisał Jonathan Leader Maynard „Istoty ludzkie nie mogą bezpośrednio doświadczać większości rzeczywistości politycznej i społecznej. Nie możesz na przykład osobiście obserwować ogólnego bezrobocia w kraju, jego poziomu bezpieczeństwa narodowego, zakresu oszustw zasiłkowych lub skali zagregowanego rasizmu. Co najwyżej możemy mieć tylko własne, anegdotyczne relacje z takimi zjawiskami, a nie z całością. Nie możemy też być wszędzie naraz i nie możemy doświadczyć wszystkich wydarzeń politycznych, które mają miejsce. Za wszystko, czego nie doświadczamy osobiście, jesteśmy, jak powiedział filozof John Hardwig, „epistemicznie zależni” od innych: od gazet, ekspertów, polityków, przyjaciół i współpracowników, którzy pośredniczą w tych fragmentach rzeczywistości dla nas. Taka mediacja odbywa się w przeważającej mierze za pośrednictwem mowy. Znaczna część naszej wiedzy i postaw wobec otaczającego nas świata jest nieuchronnie kształtowana przez sposób, w jaki świat jest nam przedstawiany w mowie innych”. To oczywiście nie znaczy, że ludzie nie robiliby różnych złych rzeczy, gdyby tego czy owego się nie nasłuchali, nie naoglądali czy nie naczytali. W dawnych czasach, kiedy znakomita większość ludzi nic nie czytała i nie oglądała praktycznie nic poza tym, co siłą rzeczy musiała widzieć w swym bezpośrednim otoczeniu i nawet pewnie niewiele mówiła i słuchała – była w każdym razie pozbawiona szerokiej wiedzy o świecie i nie narażona na wpływ różnych potencjalnie niebezpiecznych idei poziom międzyludzkiej przemocy był bez porównania wyższy, niż w czasach dzisiejszych. Brutalne zachowania, które po ludzku moglibyśmy określić mianem „przestępstw z nienawiści” zdarzają się nie tylko u przedstawicieli gatunku homo sapiens, ale także u zwierząt, odnośnie których można być całkowicie pewnym tego, że nie zetknęły się one z żadną „mową nienawiści” (a także nie oglądały pełnych przemocy filmów, itd.). Weźmy tu np. walki między członkami różnych stad szympansów, jak żywo przypominające zdarzające się czasem między ludźmi waśnie na tle narodowościowym, czy etnicznym. Niemniej jednak, jest rzeczą praktycznie pewną, że niektóre najogólniej mówiąc złe czyny nie miałyby praktycznej szansy się zdarzyć, gdyby sprawcy tych czynów nie zetknęli się wcześniej z pewnymi wypowiedziami. Jak już jakiś czas temu pisałem „na zdrowy rozum … nie byłoby podpalania klinik aborcyjnych i zabójstw wykonujących zabiegi przerwania ciąży lekarzy, gdyby nikt nie głosił idei świętości życia ludzkiego od chwili poczęcia i nie przedstawiał aborcji jako wołającej o pomstę do nieba zbrodni. Podobnie, przypadki fizycznych ataków na rzeczników zakazu aborcji nie miałyby miejsca, gdyby nikt nie głosił twierdzeń, że zakaz aborcji jest oburzającym moralnie zamachem na podstawowe prawo kobiety do decydowania o swoim ciele i macierzyństwie. Nie byłoby podpalania rzeźni, firm futrzarskich, pojazdów do przewozu zwierząt rzeźnych i laboratoriów, gdzie eksperymentuje się na zwierzętach, gdyby nikt nie mówił i nie pisał o cierpieniach zwierząt zabijanych na żywność i futra lub wykorzystywanych w laboratoryjnych doświadczeniach; czyny te byłyby też mniej prawdopodobne bez przekonania ich sprawców do poglądu, że eksploatacja zwierząt jest moralną zbrodnią. Nie byłoby podpalania laboratoriów prowadzących eksperymenty genetyczne i badania w dziedzinie bio i nanotechnologii, gdyby nikt nie głosił twierdzeń o potencjalnej zgubności manipulacji genetycznych i bio lub nanotechnologii. Członkowie działającej w Meksyku grupy „Individualidades Tendiendo a lo Salvaje” nie mordowaliby naukowców zajmujących się bio i nanotechnologią bez przekonania ich do opinii o niebezpieczeństwie bio i nanotechnologii. Podpalania obwinianych o nadmierną emisję CO2 i przyczyniających się jakoby w sposób szczególny do efektu cieplarnianego samochodów typu SUV nie byłoby bez szerzenia katastroficznych wizji skutków globalnego ocieplenia. Francisco Lotero i Miriam Coletti z Argentyny nie zamordowaliby swojego dziecka, nie usiłowaliby zabić drugiego i nie popełniliby samobójstwa ze strachu przed skutkami globalnego ocieplenia, gdyby o skutkach tych nikt nie pisał i nie mówił. Ekoterroryzm – stosowanie przemocy w obronie zagrożonego przez ludzką działalność środowiska nie istniałby w świecie, w którym w kwestii zagrożeń środowiska ze strony ludzkiej działalności panowałaby cisza. Zdarzających się pod koniec lat 90 XX w. i w pierwszej dekadzie XXI w. rozruchów podczas obrad WTO, MFW, Banku Światowego i tzw. grupy G8 nie byłoby, gdyby nie obwiniano tych ciał o wyzysk, nędzę i niszczenie środowiska w krajach (głównie) III Świata. Antyrządowe rozruchy nie zdarzałyby się w społeczeństwie, w którym o rządzie mówiono i myślano by wyłącznie dobrze. Kryminalne wyczyny skrajnych grup antyfaszystowskich w rodzaju Antify, takie, jak brutalne pobicia osób składających kwiaty na grobie przywódcy przedwojennej „Zadrugi” Jana Stachniuka 11 listopada 2005 r. na warszawskich Powązkach, osób jadących na tzw. marsz niepodległości w 2010 r. Warszawie, czy też uczestników obchodów Dnia Żołnierzy Wyklętych w 2013 r. w Lublinie nie miałyby miejsca bez przekonania ich sprawców do opinii o narastającym czy odradzającym się faszystowskim zagrożeniu, o tym, że dla osób o „faszystowskich” poglądach (rozumianych przez nich niezmiernie szeroko) nie może być tolerancji, nawet jeśli nie stosują one przemocy i do tego, że państwo jest wobec takich ludzi nadmiernie tolerancyjne lub zwyczajnie bezradne – krótko mówiąc, do poglądów, jakie głoszą antyfaszystowskie i antyrasistowskie organizacje typu „Otwartej Rzeczypospolitej” czy stowarzyszenia „Nigdy Więcej”. Obecnie można byłoby też dodać do tego np. to, że zdarzających się w szeregu państw Europy podpaleń masztów telekomunikacyjnych wykorzystujących czy to faktycznie, czy tylko rzekomo tzw. technologię 5G nie byłoby bez przekonania sprawców takich czynów do opinii o szkodliwości tej technologii dla ludzkiego zdrowia lub nawet życia. Niektórych podpaleń kościołów, do jakich doszło w Chile nie byłoby, gdyby ich sprawców nie wzburzyły medialne doniesienia o seksualnym molestowaniu dzieci przez księży i tuszowaniu tego faktu przez hierarchię kościelną – to samo można powiedzieć o podpaleniach kościołów latem 2021 r. w Kanadzie, które w praktycznie oczywisty sposób miały bezpośredni związek z emocjami, jakie u niektórych osób wywołały medialne doniesienia o odkryciach masowych grobów dzieci na terenie prowadzonych niegdyś przez m.in. Kościół Katolicki szkół dla Indian – związek ten jest na zdrowy rozum ewidentny choćby w świetle faktu, że płonęły kościoły oddalone o setki, czy nawet tysiące kilometrów od miejsc takich odkryć”. Lecz czy z faktu, że wspomnianych powyżej czynów nie byłoby – na zdrowy rozum – bez pewnych wypowiedzi należy wyciągnąć wniosek, że wypowiedzi te powinny być prawnie zakazane dlatego, że przyczyniają się one w jakiś sposób do takich czynów? Powinno się np. zakazać filmu „Niemy Krzyk” czy wygłaszania twierdzeń zrównujących aborcję z morderstwem z tego powodu, że takie wypowiedzi mogą wzbudzać u niektórych ludzi emocje, prowadzące ich do dokonywania takich czynów, jak ataki na kliniki aborcyjne? Czy publikowanie takich książek, jak np. „Wyzwolenie Zwierząt” Petera Singera, bądź „Wieczna Treblinka” Charlesa Petersona – lub treści tego rodzaju, jak opis męczarni zwierząt w rzeźniach autorstwa Janiny Maszewskiej – Knappe powinno być zabronione z tego powodu, że czytanie takich publikacji może przyczynić się do powstania u części ich odbiorców przekonań i emocji w następstwie których niektóre z tych niektórych osób dokonają czynów, które zdaniem pewnych osób są może nawet piękne i chwalebne, ale co do których istnieje jednak generalna zgoda, że są one przestępstwami (jest przecież przestępstwem niszczenie cudzego mienia – choćby to była np. rzeźnia)? Powinno się zabronić pisania o niszczeniu środowiska naturalnego przez ludzką działalność lub nawet głoszenia poglądu, że ludzie nie mają większej wartości niż, powiedzmy, dziki, szczury, muchy, czy bakterie z tego powodu, że wpływ takich wypowiedzi na niektórych ludzi może przyczynić się do zrodzenia się u tych ludzi poglądów mogących się stać podłożem ekoterroryzmu? Powinno się zabronić mówienia i pisania o nadużyciach dokonywanych przez niektórych księży z tego powodu, że może to wzbudzić u niektórych (zapewne niezrównoważonych psychicznie) osób emocje prowadzące te osoby do np. podpalania czy dewastowania kościołów? Powinno się zakazać publikowania Biblii czy też Koranu, o których z powodzeniem można powiedzieć, że przyczyniły się one do wielu brutalnych czynów – siłowego nawracania pogan na chrześcijaństwo, prześladowania „heretyków” w ramach religii chrześcijańskiej, wypraw krzyżowych, wojen religijnych między różnymi odłamami chrześcijaństwa, palenia czarownic, wyczynów inkwizycji czy zamachów terrorystycznych dokonywanych przez islamskich fundamentalistów? Należy zabronić wyświetlania, bądź np. umieszczania w internecie filmów, o których wiadomo, że natchnęły one niektóre osoby do zbrodniczych zachowań – takich np. jak wspomniane tu już „Dziesięcioro Przykazań”, czy też „Matrix”, o którym co najmniej kilka zaburzonych psychicznie osób twierdziło, że to wpływ, jaki wywarło na nich obejrzenie tego filmu przyczynił się do dokonania przez nich zabójstw, bądź (np.) „Korzenie” (o historii niewolnictwa w USA), o którym młodzi Afroamerykanie bijący się z Białymi na ulicach amerykańskich miast twierdzili, że to właśnie oglądanie tego filmu doprowadziło ich do popełnienia przestępstw - a pewien Murzyn z Jamajki, który w Londynie zgwałcił białą kobietę stwierdził, że to wspomniany film zainspirował go do tego, by potraktować swą ofiarę tak, jak biali mężczyźni traktowali niegdyś czarne kobiety?

Pewnym być można – na moje przynajmniej wyczucie – jednego: pozytywnej odpowiedzi na powyższe pytania nie udzieliłby nikt – z wyjątkiem może jakiejś garstki ekstremalnych zamordystów – przypuszczalnie tak małej, że nie ma się co nimi zajmować. Lecz sądzę też, że pozytywnej odpowiedzi na postawione powyżej pytania nie udzieliliby ci, którzy uważają, że publicyści pisowskich mediów powinni ponieść odpowiedzialność za przyczynienie się do śmierci Pawła Adamowicza, czy też w ogóle zwolennicy prawnych zakazów np. „mowy nienawiści”. Problem jest tu jednak taki, że relacje między wypowiedziami, odnośnie których wspomniane osoby uważają, że powinny być one przedmiotem prawnych zakazów, a aktami przemocy, destrukcji mienia czy bezprawnej dyskryminacji na tle rasistowskim czy jeszcze jakimś innym, nie są zasadniczo rzecz biorąc inne, niż relacje między słowami, a destrukcyjnymi czynami w przypadku tych wypowiedzi, których wspomniane osoby nie chciałyby – jak sądzę – zakazać. Pojawia się więc pytanie: jeśli można zabronić pewnych mogących przyczyniać się do złych rzeczy (np. aktów przemocy) wypowiedzi (np. „mowy nienawiści”), dlaczego nie można zabronić innych wypowiedzi, które w podobny sposób mogą przyczyniać się do szkodliwych działań ze strony niektórych ich odbiorców (a więc np. wypowiedzi obrońców środowiska naturalnego i praw zwierząt, wypowiedzi przeciwników eksperymentów genetycznych i bio czy nanotechnologii, wypowiedzi mówiących o powodowanym ludzką działalnością globalnym ociepleniu i jego możliwych skutkach, itd.)? Jakby nie było, przy użyciu argumentów, które zdaniem wielu ludzi uzasadniają zakazy jednych wypowiedzi (wielu ludzi jest np. zdania, że „mowa nienawiści” powinna być zabroniona z tego powodu, że może ona prowadzić do przemocy) z powodzeniem można byłoby uzasadnić zakazy innych wypowiedzi – w tym także tych, na których zakazanie z praktycznie całkowitą pewnością nie zgodziliby się nawet zażarci zwolennicy prawnego tępienia czy to „mowy nienawiści” czy pornografii, czy propagowania zachowań pedofilskich czy innych budzących kontrowersje rodzajów ekspresji (a więc np. „kłamstwa oświęcimskiego (8) „fake newsów”, obrażania władz, obrażania uczuć religijnych, itd.).

Na powyższe pytanie powinni odpowiedzieć zwolennicy zakazów niektórych rodzajów aktów ekspresji. Jaka byłaby ta odpowiedź – czy może raczej szereg odpowiedzi – szczerze mówiąc, nie wiem. Lecz odnosząc się do poruszonego tematu warto przytoczyć fragment artykułu, jaki na początku 2011 r. na swej stronie internetowej opublikował angielski libertarianin Sean Gabb. W artykule tym – zatytułowanym The Latest Shootings in America: An English View” Gabb podobnie jak ja w tym tekście nawiązał do sprawy zbrodni dokonanej na osobie zaangażowanej w życie polityczne – w tym przypadku zamachu na członkinię Izby Reprezentantów amerykańskiego Kongresu Gabrielle Giffords (została ona postrzelona w głowę, lecz przeżyła) i problemu tego, czy i jak do tej zbrodni mogła przyczynić się najogólniej rzecz biorąc „mowa”. Zwrócił on uwagę na to, że w nacjonalistycznym magazynie internetowym „American Renaissance” który czytywał zamachowiec nie było podżegania do przemocy. Nie było nawet – jak stwierdził – „najmniejszego nieumiarkowania języka, z wyjątkiem przypadków, gdy konieczne było zacytowanie słów innych”. Przypomniał on też zamachy bombowe, do których doszło w 1999 r. w Londynie. O przyczynienie się do tych zamachów oskarżano Brytyjską Partię Narodową. Lecz nikt nie był w stanie wykazać, że partia ta rekomendowała komukolwiek popełnienie przestępstw.

Co więc w takich przypadkach robią ci, którzy uważają, że pewne wypowiedzi powinny być karalne z tego powodu, że przyczyniają się one do przestępczych czynów? Otóż, odwołują się do takich pojęć, jak „klimat nienawiści”. Jak pisał Sean Gabb „Mówiono, że BNP stworzył środowisko, w którym akty przemocy były bardziej postrzegane jako uzasadnione”. „Tego samego argumentu – zauważył ten sam autor - używa lobby antypornograficzne. Nikt nie może udowodnić, że pokazywanie zdjęć nagich kobiet jest bezpośrednim nawoływaniem do gwałtu. (Zwolennicy zakazu pornografii) twierdzą więc, że te zdjęcia w jakiś sposób „odczłowieczają” wszystkie kobiety i zwiększają prawdopodobieństwo, że zostaną one zgwałcone”.

Jednak, jak napisał Sean Gabb, ktokolwiek używa takiego argumentu na rzecz ograniczenia wolności słowa to „argument ten opiera się na triku. Podżeganie do przemocy oznacza winę. Inspiracja w najgorszym przypadku implikuje związek przyczynowy. Każdy, kto używa tego argumentu, musi być złoczyńcą lub głupcem. Jestem pewien, że większość z tych, którzy go używają, to złoczyńcy. Są złoczyńcami, ponieważ nigdy nie stosują go konsekwentnie. Na przykład nigdy nie czytałem pism zebranych Marksa i Engelsa. Jednak to, co przeczytałem, nie zawiera żadnego bezpośredniego podżegania do masowego zniewolenia i masowego mordu. Jest tam jednak silna mieszanka donosu i utopijnej fantazji, która oczywiście zainspirowała tworzenie terrorystycznych rządów. Ponownie, przytoczone słowa Chrystusa sugerują więcej niż kobiecą niechęć do przemocy. Ale Jego (9) obietnica życia wiecznego dla wszystkich, którzy posłuchają Jego wezwania do pokuty, od dwóch tysięcy lat inspiruje różnego rodzaju inkwizycje. Czy zatem powinniśmy użyć argumentu „klimatu nienawiści”, aby zakazać „Kapitału” Marksa lub zamknąć Kościół rzymskokatolicki?”. Nasuwa się więc tutuj pytanie: czy ci, którzy chcieliby widzieć „pisowską szczujnię” na ławie oskarżonych z powodu teoretycznie rzecz biorąc możliwego, ale co najmniej trudnego do udowodnienia i z całą pewnością nie zamierzonego przyczynienia się do zamordowania Pawła Adamowicza, względnie ci, którzy domagają się karania za „mowę nienawiści”, „propagowanie faszyzmu”, szerzenie pornografii itd. to głupcy, czy może jednak złoczyńcy? Odpowiadając na to pytanie – bo chyba siłą rzeczy muszę, skoro je zadałem, powiem tyle, że osobiście byłbym cokolwiek powściągliwy z używaniem takich określeń, jak te, którymi posłużył się Sean Gabb. Przypuszczam, że większość ludzi, których miałem na myśli to personalnie uczciwe i odznaczające się przynajmniej przeciętną inteligencją osoby. Lecz mimo wszystko praktycznie pewien jestem jednego: o takich sprawach, jak te, o których jest mowa choćby w tym tekście względnie mało kto myśli w sposób naprawdę samodzielny. Raczej jest tak, że wyrażający swe opinie na takie tematy dołączają się do pewnych „chórów” – zamordowany został „nasz” prezydent Gdańska, w mediach „wrogów” mówiono i pisano o nim złe rzeczy, więc to te media winne są zbrodni. Rozumowanie zastępują emocje.W przypadku tak strasznego czynu, jak zabójstwo Pawła Adamowicza są one całkowicie zrozumiałe. Ale o czymś takim, jak związki pomiędzy „mową” – czyli różnymi wypowiedziami atakującymi zamordowanego w 2019 r. prezydenta Gdańska, czy w ogóle odnoszącymi się do niego, czy też np. do partii, do której do pewnego momentu on należał – a czynem dokonanym przez Stefana Wilmonta warto jest myśleć w sposób chłodny. Nigdy zapewne nie będziemy wiedzieli, czy związki te (poza tym, co jest rzeczą oczywistą – np. że tylko dzięki jakiejś „mowie” Wilmont mógł coś wiedzieć o PO i o Adamowiczu) występowały i jakie dokładnie one były. Lecz jeśli nawet występowanie tych związków było udowodnionym faktem, wyciąganie z tego faktu wniosków o potrzebie ograniczenia wolności słowa byłoby błędem – gdyby bowiem wnioski te zostały z (hipotetycznego) faktu, o którym jest tu mowa wyciągnięte w sposób konsekwentny, efektem musiałaby być przekraczająca granice absurdu cenzura. Jeśli natomiast wniosków, o które tu chodzi nie wyciąga się w sposób konsekwentny i zakazuje się tylko niektórych rodzajów wypowiedzi potencjalnie mogących mieć złe skutki – jak przewiduje to zresztą obowiązujące prawo – to rezultatem jest cenzura wybiórcza, stanowiąca – z powodzeniem można argumentować – konstytucyjnie zakazaną dyskryminację niektórych ludzi z powodu ich przekonań (10), mogąca prowadzić do poczucia dyskryminacji i nawet wyobcowania ze społeczeństwa zarówno u tych, którzy wyznają poglądy, których głoszenie zagrożone jest sankcjami prawnymi, jak i u tych, którzy w opisanej sytuacji mogą odnosić wrażenie, że państwo nie chroni ich w dostateczny sposób przed obraźliwymi czy nienawistnymi wypowiedziami i stwarzająca ryzyko postawienia wolności słowa na przysłowiowej równi pochyłej. Niebezpieczeństwom, o którym tu jest mowa najlepiej można zapobiec w jeden sposób – poprzez konsekwentne – przy oczywiście zdecydowanym zwalczaniu takich zjawisk społecznych, jak politycznie czy ideologicznie motywowana przemoc – respektowanie wolności słowa. Na co – żeby było jasne – w bliskiej przyszłości nie liczę.    

 

Przypisy:

 

1.    Na pomysł dokonania zabójstwa w ten sposób, w jaki zrobił to Stefan Wilmont ktoś mógłby wpaść pod wpływem lektury np. „Procesu” Franza Kafki, którego bohater ginie po tym, jak w jego serce zostaje wbity nóż i przekręcony dwa razy. Oczywiście, Wilmont według wszelkiego prawdopodobieństwa „Procesu” Kafki nie czytał. 

2.    Tego rodzaju opinie szereg razy wyrażałem w tekstach opublikowanych na mojej stronie internetowej oraz blogu.

3.    Ważną rolę w przyczynieniu się do wrogiego nastawienia Stefana Wilmonta do władzy – i konkretnie również Platformy Obywatelskiej, która wówczas sprawowała rządy mogła odegrać śmierć jego ojca w wypadku samochodowym w 2007 r. i niemrawo prowadzone śledztwo w tej sprawie.

4.    Czy podżeganie i publiczne nawoływanie do popełnienia przestępstwa powinno być karalne? Na mój rozum, w pewnych sytuacjach tak, myślę jednak, że można mieć poważne wątpliwości odnośnie zakresu kryminalizacji zarówno jednego, jak i drugiego. Przede wszystim podżeganie, czy też publiczne nawoływanie do dokonania czynu zabronionego prawem karnym nie musi prowadzić do dokonania, ani nawet – powiedzmy – usiłowania, czy choćby tylko planowania popełnienia takiego czynu, czy jedynie nawet chęci jego dokonania, bądź zastanawiania się nad tym, czy takiego czynu nie dokonać. Może być więc ono czymś całkiem odległym od faktycznego dokonania jakiegoś zabronionego prawem (i faktycznie wyrządzającego szkodę) czynu i na zdrowy rozum w wielu przypadkach jest czymś de facto niegroźnym – a w każdym razie nie groźniejszym od wypowiedzi, które literalnie rzecz biorąc nie zawierają wezwań do łamania prawa.

Jeśli więc podżegające do zakazanych prawem (i krzywdzących innych ludzi) działań wypowiedzi powinny być karalne, to w dwóch przypadkach. Pierwszy z tych przypadków ma miejsce wówczas, gdy relacje między osobą podżegającą do popełnienia przestępstwa, a kimś, do kogo kierowane jest wezwanie do złamania prawa są takie, że druga z tych osób nie może po prostu bezkarnie, bez jakichkolwiek konsekwencji dla siebie – choćby tylko w swoim odczuciu – zlekceważyć skierowanych do niej słów. Owe konsekwencje nie dania posłuchu podżegającym słowom rozumiem w sposób szeroki – mogą one oznaczać np. to, że dana osoba zostanie np. pobita, czy nawet zabita (no cóż, w różnych mafiach takie rzeczy się dzieją), ale mogą też oznaczać „tylko” np. wykluczenie tej osoby z jakiegoś subiektywnie choćby ważnego dla niej kręgu ludzi, bądź gniew przywódcy jakiejś grupy osób. Co tu jest ważne, to to, że osoba, o której tu jest mowa nie dokonuje przestępstwa wyłącznie wskutek własnego, niewymuszonego przez kogoś innego, wyboru jego popełnienia, lecz znajduje się pod naciskiem ze strony kogoś innego, by je popełnić.

Drugi rodzaj sytuacji, w którym zachęcanie do popełnienia przestępstwa może zasługiwać na karalność (i dotyczący raczej publicznego nawoływania do popełnienia przestępstwa, niż prywatnego podżegania skierowanego do konkretnej osoby) obejmuje zdarzenia tego rodzaju, w których nie ma co prawda wspomnianego powyżej rodzaju relacji między kimś wzywającym do złamania prawa, a osobami, do których kierowana jest zachęta do przestępczego zachowania (a w każdym razie tego rodzaju relacja nie musi między nimi występować – osoby zachęcane do popełnienia przestępstwa mogą być osobiście nieznane nawołującemu), lecz w wyniku dynamiki sytuacji, związanej z działaniem mechanizmów psychologii tłumu droga od wezwania do popełnienia przestęptwa do faktycznego jego dokonania (czy też usiłowania) przebiega na skróty, z pominięciem procesów racjonalnego rozumowania i myślenia o tym, jakie konsekwencje przyniesie działanie, do którego zachęcający do podjęcia tego działania wzywał (takich np. jak możliwość poniesienia za to działanie konsekwencji przewidzianych prawem karnym). Doskonały przykład takiego właśnie zachęcania do przestępczego czynu dał podczas swego koncertu we wrześniu  2009 r. w Zielonej Górze raper Ryszard Andrzejewski pseudo „Peja”, który zauważywszy, że pewien nastolatek pokazał mu obraźliwy gest (środkowy palec) zaczął do niego krzyczeć: „Ty, k..., pedale, jak ja rapowałem, ty dziwko, to ty nie wiedziałeś, k..., jak się masz wysrać, k...” – a następnie rzucił do tłumu: „Wiecie, co robić, wiecie, co z nim zrobić? Rozjebać w ch... Wszystko na mój koszt!”. W rezultacie okrzyków Pei kilkunastu mężczyzn rzuciło się na chłopaka – nie tego zresztą, który pokazał środkowy palec Pei – bijąc go pięściami i kopiąc (wskutek zdarzenia nie odniósł on na szczęście jakichś poważnych obrażeń).

Jak w opublikowanym w 2015 r. artykule „Nawoływanie do popełnienia przestępstwa a wolność słowa na podstawie Brandenburg v. Ohio”  napisali Maciej Zowczak i Mateusz Żyła (wówczas studenci Uniwersytetu Wrocławskiego) to, co krzyczał Peja podczas wspomnianego powyżej koncertu było „idealnym przykładem wypowiedzi, które przechodzą (tzw.) test Brandenburga”. To ostatnie określenie pochodzi od wyroku Sądu Najwyższego USA z 1969 r. w którym sąd ten, uznając za niezgodną w Pierwszą Poprawką do Konstytucji ustawę o kryminalnym syndykalizmie stanu Ohio, która przewidywała karę od roku do 10 lat więzienia za „propagowanie obowiązku, konieczności bądź właściwości przestępstwa, sabotażu, przemocy lub bezprawnych metod terroryzmu jako środka doprowadzenia do reform politycznych lub przemysłowych” a także „za dobrowolne zgromadzenie się z towarzystwem, grupą lub zbiorowiskiem osób, sformułowanym w celu nauczania lub propagowania doktryn kryminalnego syndykalizmu” i kasując wydany w oparciu o tą ustawę wyrok skazujący jednego z przywódców Ku Klux Klanu w stanie Ohio Clarence’a Brandenburga na karę od roku do 10 lat pozbawienia wolności (w latach 60 w USA takie określone tylko co do możliwych ram czasowych, lecz nie ściśle ustalone wyroki w sprawach karnych cieszyły się dużą popularnością) za wygłoszenie podczas filmowanego z jego inicjatywy (i pokazywanego później w telewizji) spotkania członków tej skrajnie rasistowskiej organizacji takich stwierdzeń, jak „Klan ma więcej członków w stanie Ohio, niż jakakolwiek inna organizacja. Nie jesteśmy organizacją rewanżystowską, lecz jeśli nasz Prezydent, nasz Kongres i nasz Sąd Najwyższy będą nadal dławić białą, Kaukaską rasę jest możliwe, że jakiegoś rewanżu trzeba będzie dokonać” czy też „Osobiście uważam, że Czarnuchy powinny zostać odesłane do Afryki, a Żydzi do Izraela” orzekł, że „konstytucyjne gwarancje wolności słowa i prasy nie pozwalają stanowi na zakazanie propagowania użycia siły lub złamania prawa, chyba, że takie propagowanie ma na celu podburzenie lub wywołanie natychmiastowego bezprawnego działania i jest prawdopodobne, że podburzy lub wywoła takie działanie”.

To, co krzyczał Peja podczas wspomnianego tu koncertu z całą pewnością było wypowiedzią mającą na celu podburzenie jej odbiorców do natychmiastowego bezprawnego działania i mogącą podburzyć takie właśnie działanie. Wypowiedź Pei (dość powiedzmy sobie łagodnie potraktowana przez sąd – dostał za nią 6000 zł grzywny – ale nie czepiam się tego) w okolicznościach, w jakich miała ona miejsce nie stanowiła przekonywania do jakichkolwiek poglądów, nie można też o niej powiedzieć, że po prostu przekonywała ona do jakiegoś – choćby nawet przestępczego – działania – była to praktycznie rzecz biorąc bezpośrednia apelacja do pięści.

W systemie prawnym, w którym takie wartości, jak życie, zdrowie i w ogóle bezpieczeństwo ludzi są chronione takie i mające miejsce w tego rodzaju, jak wspomniane powyżej okolicznościach wypowiedzi, jak wypowiedź Pei nie mogą być tolerowane – stwarzają one bowiem takie niebezpieczeństwo dla innych osób, że nie da się zapobiec realizacji tego niebezpieczeństwa w sposób inny, jak poprzez kryminalizację takich wypowiedzi (oczywiście, zakazanie takich wypowiedzi nie musi być stuprocentowo skuteczne w sensie zapobieżenia takim wypowiedziom i powodowanym przez nie szkodom, ale przecież żadne zakazy prawne nie mają całkowitej skuteczności). Jednak większość wypowiedzi, o których można powiedzieć, że ich treść zawiera nawoływanie do popełnienia przestępstwa jest na zdrowy rozum niegroźna – a w każdym razie nie groźniejsza od wielu wypowiedzi nie nawołujących do popełniania przestępstw. I tak np. w 2020 r. w ramach akcji #hot16challenge, mającej na celu zbieranie pieniędzy dla służby zdrowia walczącej wówczas z koronawirusem Janusz Korwin - Mikke nagrał rapowy kawałek, w którym pojawiły się takie m.in. słowa, jak  „Socjalistów poszatkuję, bo to są zwyczajne szmaty” „Trzeba wziąć takiego drania, obciąć jaja albo gorzej” oraz „Więc pieprzeni socjaliści mają wisieć zamiast liści”. O słowach tych można było powiedzieć, że zawierają one wezwania do dokonania czynów niewątpliwie stanowiących przestępstwa – no, ale czy ktoś się poważnie obawiał, że pod wpływem usłyszenia tych słów jacyś ludzie zaczną wieszać (albo kastrować) socjalistów? Podobnie, czy ktoś miał obawy, że wpis na twitterze autorstwa niejakiego Kamila Kurosza, który napisał „Polsce jak nigdy potrzebny jest wariant rumuński. Jestem coraz bliższy decyzji o poświęceniu się dla Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i fizycznej eliminacji kaczego ch...ka. Już za późno na litość. Trzeba tą pisowską zarazę unicestwić. Fizycznie. Należy utajnić obrady, a następnie spędzić wszystkie pisowskie szumowiny do jednej sali. I wpuścić gaz” doprowadzi do fizycznego ataku na – jak to określił autor tej wypowiedzi – pisowskie szumowiny? Przecież dokonanie czynu, do którego autor wspomnianego wpisu na twitterze wzywał było w praktyce kompletnie nierealne (Kurosz został skazany przez Sąd Okręgowy w Warszawie na 3 miesiące ograniczenia wolności poprzez potrącanie 10% pensji, oraz listowne przeproszenie pokrzywdzonych). W 1997 r. na ulicach Radomia pojawiły się plakaty sygnowane przez „Komitet Samoobrony” na których napisane było: „Okradziono cię?! Możesz, a nawet powinieneś się zemścić. Państwo stoi nierządem. Aparat ścigania - bezsilny i skorumpowany. Pomóż sobie sam. Zabij któregoś z tych śmieci, bo on zabije kiedyś ciebie. Nie czekaj. Podpal mu mieszkanie, złam rękę, wybij oko. Zrób coś”. Podane były imiona, nazwiska i adresy dziesięciu osób skazanych w przeszłości za rozmaite przestępstwa. Tu sprawa była – wydawać by się mogło – poważna. Jednak żadna z osób,  której imię, nazwisko i adres widniały na rzeczonych plakatach nie padła ofiarą przestępstwa popełnionego przez kogoś, kto zapoznał się z treścią wspomnianych ogłoszeń. Podobnie, podczas rozruchów, które w 2011 r. ogarnęły Londyn dwóch użytkowników Facebooka utworzyło na swych profilach „wydarzenia” mające polegać na dokonaniu w konkretnym czasie i w konkretnych miejscach aktów wandalizmu i przemocy. Jednak nikt z wielkiej liczby ich znajomych, zaproszonych do udziału w tych „wydarzeniach”, nie dał się nakłonić do udziału w zamieszkach – jedyną reakcją niektórych osób było nie popełnienie przestępstw, lecz powiadomienie policji, która na profilach wspomnianych „wydarzeń” umieściła informację o swojej obecności i konsekwencjach dla ich ewentualnych uczestników.

Przedstawione powyżej przykłady pokazują, że wypowiedzi nawołujące do popełniania przestępstw nie muszą być czymś w praktyce groźnym – na pewno nie jest tak, że nieodmiennie prowadzą one do przemocy (czy innych zakazanych prawem i szkodliwych zachowań). Czy znaczy to, że wypowiedzi, których treścią jest zachęcanie do złamania prawa (nie będące przy tym podburzaniem do przemocy tego rodzaju, jak to w wykonaniu Pei na koncercie w Zielonej Górze w 2009 r.) nie mogą być przynajmniej w jakiś sposób niebezpieczne? Owszem, jak najbardziej – zdrowy rozsądek dostarcza odpowiedzi, że wzywanie do bicia, czy zabijania ludzi, bądź choćby tylko niszczenia mienia stwarza większe ryzyko, że coś złego w następstwie takich wypowiedzi się stanie, niż że coś złego stanie się w następstwie np. wypowiedzi mówiących o tym, że trawa jest zielona, a niebo niebieskie. Lecz nie jest w konieczny sposób tak, że wypowiedzi zawierające nawoływania do działań bezprawnych muszą stwarzać większe ryzyko wywołania takich działań, niż wypowiedzi, w których nawoływań takich literalnie rzecz biorąc nie ma. Wyobraźmy sobie w tym kontekście dwóch blogerów, piszących o takich sprawach, jak prawa zwierząt czy też aborcja. Przypuśćmy, że obaj wyrażają opinię, że to co dzieje się w takich miejscach, jak rzeźnie, fermy zwierząt futerkowych, laboratoria, gdzie eksperymentuje się na zwierzętach, bądź kliniki aborcyjne jest wołającym o pomstę do nieba złem. Różnica między nimi jest natomiast taka, że pierwszy z nich zachęca (w ogólnikowy sposób) do ataków na wspomniane miejsca (poprzez np. ich demolowanie, podpalanie, czy podkładanie w nich bomb), natomiast drugi pisze, że z potwornym złem, które jego zdaniem dzieje się we wspomnianych miejscach nie należy nic robić, bo przecież się nie da (albo nie wolno). Można tylko pisać jakieś tam listy, urządzać pikiety i demonstracje – w palcem na wodzie pisanej nadziei na to, że może kiedyś – za 100 czy za 500 lat - ludzi ruszy sumienie, tak że przestaną oni zabijać i zjadać zwierzęta (albo dokonywać aborcji). Pytanie odnośnie tych blogerów jest takie: czy pierwszy z nich jest bardziej niebezpieczny – w tym sensie, że to, co on pisze może przyczynić się do popełnienia przez kogoś przestępstwa (przy czym jedna uwaga: zakładam, że ów bloger nie organizuje popełniania żadnych przestępstw, a tylko, że jego wpisy zawierają ogólnikowe nawoływania do zakazanych prawem działań, kierowane do zupełnie nieznanych mu i niekontrolowanych przez niego osób) niż drugi? Otóż, to wcale nie jest oczywiste. Być może, że niebezpieczeństwo jakie swymi wpisami stwarza pierwszy z tych dwóch hipotetycznych blogerów jest na pierwszy rzut oka bardziej widoczne. Lecz może być też tak, że przekonywanie ludzi o tym, że coś jest niemożliwym do zniesienia złem i wywoływanie u nich dodatkowo poczucia, że w ramach istniejącego systemu prawnego z owym złem tak naprawdę nie da się nic zrobić (np. dlatego, że trudno jest sobie wyobrazić, by jakaś większość parlamentarna mogła w bliskiej przyszłości przegłosować ustawę całkowicie zabraniającą hodowania i zabijania zwierząt – czego radykalni obrońcy praw zwierząt się domagają) może prowadzić do pobudzania u niektórych osób nastrojów i emocji, które mogą popchnąć ich do przestępczych działań równie dobrze, o ile nie w sposób bardziej w praktyce skuteczny, jak jawne wyrażanie opinii o słuszności czy nawet konieczności popełniania przestępstw.

Warto też ponadto zauważyć, że szeroka karalność nawołujacych do popełniania przestępstw wypowiedzi – taka, jaka występuje choćby w prawie polskim – może de facto zwiększać, a nie zmniejszać ryzyko mogące wynikać z tego rodzaju wypowiedzi. Aby uświadomić sobie, dlaczego można zaryzykować postawienie takiej tezy wyobraźmy sobie następującą sytuację: ktoś na swojej niezbyt popularnej stronie internetowej, czy też czytanym przez względnie niewielką liczbę ludzi blogu zamieszcza wpis zawierający wezwanie do np. wymordowania wszystkich pisowców, wszystkich konfederatów, wszystkich zwolenników Tuska, wszystkich Rosjan, wszystkich Ukraińców, wszystkich muzułmanów, wszystkich prawosławnych, itp. Z zawierającą wezwanie do przestępczych działań wypowiedzią zaznajamia się – powiedzmy – kilkaset, czy kilka tysięcy osób, z których oczywiście żadna nie popełnia przestępstwa, do którego wzywała owa wypowiedź.

Jednak ktoś oburzony treścią zawierającej kryminalne wezwania wypowiedzi składa w sprawie owej wypowiedzi donos do prokuratury. Ta wszczyna dochodzenie, zaś o sprawie dowiadują się media. W rezultacie treść wypowiedzi, która początkowo znana była – powiedzmy – kilkuset, czy może kilku tysiącom osób pojawia się na portalach internetowych, mających miliony użytkowników. Coś takiego oczywiście nie musi mieć jakichś groźnych skutków – i zapewne nie będzie ich miało. Ale czy nie zwiększa to na zdrowy rozum (choć oczywiście, w jakimś naprawdę nieokreślonym i zapewne niewielkim stopniu) ryzyka, że coś złego się stanie? Warto też zwrócić na występujący w prawie polskim paradoks dotyczący nawoływania do popełnienia przestępstwa i pisania – informowania – o takim nawoływaniu. Jak wiadomo, nawoływanie do popełnienia przestępstwa, czy to w jego typie podstawowym (o którym jest mowa w art. 255 k.k.) czy w typach kwalifikowanych (art. 117 § 3, art. 126a k.k.) jest w Polsce przestępstwem czysto formalnym – karalność nawoływania nie zależy od tego, czy ktoś popełni pod jego wpływem przestępstwo, nie zależy nawet od tego, czy istniała realna możliwość, by przestępstwo do popełnienia którego ktoś wzywał zostało faktycznie dokonane. Krótko mówiąc, ktoś może powiedzieć czy napisać coś stanowiącego nawoływanie do popełnienia przestępstwa i mimo, że jego wypowiedź nie miała żadnych negatywnych skutków trafić za tą wypowiedź do więzienia. Natomiast np. dziennikarz piszący o nawoływaniu do popełnienia przestępstwa i przytaczający treść zawierającej wezwanie do złamania prawa wypowiedzi nie może zostać skazany, o ile jego wypowiedź ma postać informacyjną, tzn. nie nawołuje on do popełnienia przestępstwa i nie pochwala nawoływania, o którym pisał czy też mówił – nawet, gdyby ktoś pod wpływem właśnie jego wypowiedzi popełnił przestępstwo. Wskazując taki paradoks nie mam oczywiście zamiaru sugerować, że skoro nawoływanie do popełnienia przestępstwa (nawet nieskuteczne) jest w Polsce karalne, to w takim razie przynajmniej prowadzące do popełnienia przestępstwa informowanie o nawoływaniu do popełnienia przestępstwa również powinno być zagrożone karą. To oczywiście zagrażałoby swobodzie dziennikarskiej i ograniczałoby prawo ludzi do zaznajamiania się z pewnymi zjawiskami w życiu publicznym – np. takimi, jak nawołujące do popełniania przestępstw wypowiedzi niektórych osób. Karalność nawoływania do popełnienia przestępstwa i niekaralność mówienia czy pisania o takim nawoływaniu sugeruje jednak w moim odczuciu to, że nawoływanie do popełnienia przestępstwa jest zakazane prawnie nie tyle z tego powodu, że jest ono czymś niebezpiecznym, ile raczej, że jest ono uważane za coś niemoralnego – zapewne z tego powodu, że stanowi wyraz zamiaru doprowadzenia do popełnienia przestępstwa. Lecz w społeczeństwie poważnie traktującym wolność jednostki zamiary, czy też myśli nie powinny być karalne – wspomniałem tu też o tym, że wypowiedzi nawołujące do popełniania przestępstw nie muszą być bardziej niebezpieczne od takich, które do przestępstw nie nawołują. Jeśli zaś zastanawiamy się nad tym, czy nawoływanie do popełnienia przestępstwa powinno być czymś karalnym z powodu niebezpieczeństwa jakie może powodować takie nawoływanie, to pomyślmy o tym, że nikt nie proponuje tego, by zakazać przytaczania nawołujących do popełniania przestępstw wypowiedzi z tego powodu, że takie wypowiedzi mogą prowadzić do dokonywania przestępstw. Oczywiście, pewne „oryginalne” wypowiedzi nawołujące do przestępczych zachowań mogą być zdecydowanie bardziej niebezpieczne, niż – nazwijmy to tak – „neutralne” przytaczanie takich wypowiedzi przez dziennikarzy (czy też polityków, publicystów lub zwykłych internautów). Przykładowo – wspomniana tu powyżej wypowiedź rapera Pei, skierowana do podnieconego tłumu na koncercie muzyki hip-hop z całą pewnością była bardziej niebezpieczna, niż przytoczenie owej wypowiedzi w jakimś tekście, czy choćby opublikowanie jej w formie pliku video umieszczonego w internecie (zastanówmy tu się tak przy okazji nad tym, czy Peja doprowadziłby do pobicia kogoś wyrażając np. w udzielonym przez siebie wywiadzie opinię, że należy skopać, czy choćby nawet zabić kogoś, kto podczas koncertu pokazał mu środkowy palec – a więc poprzez wypowiedź chronioną przez amerykański „test Brandenburga”? Otóż, na zdrowy rozum Peja taką wypowiedzią by się po prostu ośmieszył i stracił przez nią jakąś część sympatyków). Jednak wzywająca do popełnienia przestępstwa wypowiedź zamieszczona np. na jakiejś stronie internetowej w żadnym wypadku nie musi być bardziej niebezpieczna, niż ta sama wypowiedź zamieszczona w jakimś artykule na portalu internetowym lub w gazecie jako nawet przytoczony z dezaprobatą cytat. Prawdopodobieństwo, że jedna czy też druga wypowiedź doprowadzi do przestępczego działania jest – zazwyczaj przynajmniej – niskie. Nikt w każdym razie nie sugeruje – o ile wiem – tego, że przytaczanie nawołujących do popełniania przestępstw wypowiedzi powinno być zabronione z tego powodu, że jakieś osoby, do których uszu lub oczu trafiają takie wypowiedzi mogą pod ich wpływem popełnić przestępstwa. Jeśli jednak nikt nie sugeruje zakazania takich wypowiedzi z powodu wyobrażalnego przecież zagrożenia, jakie wypowiedzi takie mogą stwarzać, to czymś nieracjonalnym wydaje się zakazywanie wypowiedzi nawołujących do popełniania przestępstw (oprócz wypowiedzi zdarzających się w szczególnych warunkach – np. takich, które kierowane są do wzburzonego już tłumu) z powodu niewielkiego tak naprawdę ryzyka, że mogą one do czegoś złego prowadzić.

W ogóle jeśli chodzi o zakres wolności wypowiedzi nawołujących do popełniania przestępstw (oraz implicite wypowiedzi pochwalających przestępstwa, itd.) to skłaniam się do opinii, że najbardziej właściwe podejście do tego problemu zaprezentował sędzia Sądu Najwyższego USA William O. Douglas pisząc w swej opinii w sprawie Brandenburg v. Ohio, że jedynym rodzajem wypowiedzi uznawanym za niechroniony przez Pierwszą Poprawkę do Konstytucji USA powinna być „mowa sprzężona z działaniem” (speech brigaded with action). Podanym przez  niego przykładem takiej wypowiedzi jest przedstawiona już pół wieku wcześniej przez sędziego Holmesa w sprawie Schenk v. United States sytuacja, w której ktoś w sposób świadomie kłamliwy krzyczy w pełnym ludzi teatrze „pali się!” i wywołuje przez to panikę (a dalej – w domyśle – wzajemne tratowanie się uciekających w popłochu widzów – w czasach, w których żył sędzia Holmes – 1841 – 1935 – takie rzeczy naprawdę się zdarzały). Wspomniana tu wcześniej wypowiedź rapera Pei także spełniałaby powyższe kryterium.

Dlaczego jednak zakres nawoływania do popełniania przestępstw powinien być tak ograniczony, że nawoływanie to prawie zawsze musiałoby być bezkarne? Otóż moim zdaniem za takim podejściem przemawiają następujące racje. Po pierwsze, karalność tylko takiego nawoływania do popełnienia przestępstwa, które bezpośrednio prowadzi do jego popełnienia (czy też przynajmniej próby popełnienia) w największym możliwym stopniu gwarantuje, że prawo dotyczące takiego nawoływania rzeczywiście będzie konsekwentnie stosowane. Jeśli karalne są wszelkie wypowiedzi nawołujące do popełniania przestępstw, w praktyce ścigana i karana jest tylko jakaś - zazwyczaj niewielka - część z nich. W różnych portalach społecznościowych, forach internetowych takich wypowiedzi (szczególnie wypowiedzi zawierających jakieś ogólnikowe nawoływania do zakaznych prawem działań – weźmy tu choćby hasła typu „Żydzi do gazu” które można przecież uznać za nawoływanie do dokonania ludobójstwa) jest po prostu za dużo, by wszystkie one mogły choćby zwrócić na siebie uwagę organów wymiaru sprawiedliwości. Wypowiedzi faktycznie bezpośrednio prowadzące do złamania prawa zwrócą na siebie uwagę ze znacznie większym prawdopodobieństwem. Wąski zakres karalności nawoływania do popełnienia przestępstwa może zapobiegać temu, że organy państwowe będą ścigały takie nawoływanie w sposób wybiórczy lub w drodze przypadku (np. dlatego, że ktoś akurat na kogoś doniósł, przy czym o szeregu podobnych wypowiedziach policja, ABW, czy prokuratura w ogóle się nie dowiadują) co jest sprzeczne z zasadą rządów prawa. Po drugie, w przypadku, gdy karalna jest tylko „speech brigaded with action” istnieje  najmniejsze pole do wątpliwości, czy jakaś wypowiedź zasługuje na ukaranie czy też nie. W sytuacji, gdy karalne są wypowiedzi, o których można powiedzieć, że mogły one spowodować „natychmiastowe bezprawne działanie” wątpliwości mogą być spore. Po trzecie wreszcie, wspomniany tu „test Brandenburga” zgodnie z którym nawoływanie do popełnienia przestępstwa może być karalne tylko wówczas, gdy ma na celu spowodowanie natychmiastowego (ang. imminent) bezprawnego działania i faktycznie może takie działanie spowodować w moim odczuciu silnie chroni wolność słowa wówczas, gdy jest on stosowany przez sędziów nie bojących się w sposób przesadny skutków prezentacji wzbudzających niepokój idei. Lecz jeśli takim testem posługują się sędziowie, którym przed oczami łatwo pojawia się widmo przemocy, jaką w ich odczuciu może spowodować to, że ktoś np. napisał na swoim profilu w Facebooku, że trzeba zabijać pisowców, peowców, Żydów, Murzynów, Ruskich, islamistów, itd. to rezultat zastosowania literalnie rzecz biorąc tego samego testu może być zupełnie inny. Podejście zaproponowane w sprawie Brandenburga przez sędziego Douglasa (i zaaprobowane przez sędziego Hugo Blacka w jego bardzo krótkiej, dwu zdaniowej opinii w tej sprawie) ma taką przewagę nad innymi podejściami do kwestii zakresu wolności wypowiedzi nawołujących do łamania prawa, że w podejściu tym w maksymalnie możliwy sposób liczą się fakty – a nie odczucia odnośnie np. tego, czy jakaś nawołująca do przestępstwa wypowiedź, która przestępstwa jednak nie spowodowała, mimo wszystko mogła doprowadzić do jego popełnienia. Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że w przypadku, w którym każde nawoływanie do popełnienia przestępstwa jest karalne również liczą się tylko fakty (tzn. to, czy dana wypowiedź nawoływała do złamania prawa karnego czy też nie), a nie subiektywna opinia sędziego co do możliwych, czy też niemożliwych skutków danej wypowiedzi. Tyle tylko, że – jak już wspomniałem – w praktyce nie da się ścigać wszelkich wypowiedzi nawołujących do popełnienia przestępstw – co musi prowadzić do tego, że za takie wypowiedzi karani są ludzie, którzy przypadkowo wpadli w łapy prokuratora (np. dlatego, że ktoś trafił w internecie na podżegającą do przestępstwa wypowiedź i powiadomił o niej odpowiednie służby) lub tacy, na których władza się uwzięła – niekoniecznie z powodu niebezpieczeństwa stwarzanego przez ich wypowiedzi. Podejście zaproponowane przez sędziego Douglasa w sprawie Brandenburga istotnie zmniejsza prawdopodobieństwo takiego biegu wydarzeń. Pozwala ono zarówno pociągać do odpowiedzialności osoby będące spiritus movens atakujących innych ludzi, bądź ich własność tłumów, jak i w maksymalnie możliwym stopniu zachować wolność nawet wyjątkowo kontrowersyjnej, prowokacyjnej i wzbudzającej złe emocje ekspresji.

5.    Inna rzecz, że mało skutecznie – w europejskich krajach zakazujących np. „mowy nienawiści” realnych przestępstw z nienawiści, takich, jak fizyczne ataki na ludzi z powodu ich przynależności narodowej, rasowej, religijnej czy (np.) orientacji seksualnej, bądź przypadki zastraszania innych osób i niszczenia ich własności jest proporcjonalnie do liczby ludności tych krajów więcej – nieraz bardzo znacznie – niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie „mowa nienawiści” w znaczeniu wypowiedzi obrażających grupy narodowościowe, rasowe czy jeszcze inne bądź „podżegających do nienawiści” wobec takich grup nie jest prawnie zakazana. Pisałem o tym w niektórych swoich tekstach – np. „Dlaczego zakazy ‘mowy nienawiści’ są bez sensu?” i Zakazy „mowy nienawiści” i „propagowania totalitaryzmu” nic pozytywnego nie dają – dość długa uwaga odnośnie pewnego wpisu prof. Mikołaja Małeckiego na FB”. Warto jest też zwrócić uwagę na to, że w USA, gdzie nie istnieją prawne zakazy propagowania nazizmu, faszyzmu, komunizmu bądź jakiegokolwiek innego totalitarnego ustroju państwa wśród 1212 zarejestrowanych przez Federalną Komisję Wyborczą kandydatów w wyborach prezydenckich nie było nikogo, kto zadeklarowałby się jako nazista (czy neonazista) bądź faszysta – albo np. reprezentant Ku Klux Klanu, który działa jak najbardziej legalnie i tylko dwóch kandydatów określiło się jako komuniści – wskazuje to na to, że popularność takich doktryn politycznych, jak nazizm, faszyzm czy komunizm jest w USA absolutnie znikoma (w artykule o naonazizmie w Wikipedii można przeczytać, że największą grupą jawnie identyfikującą się jako neonazistowska w Stanach Zjednoczonych jest National Socialist Movement, liczący ok. 400 członków i działający w 32 stanach). Według natomiast tego samego artykułu w Niemczech, których ludność jest blisko 4 razy mniejsza, niż ludność USA, w 2012 r. było 26 tys. skrajnie prawicowych ekstremistów, w tym 6 tys. neonazistów.

6.    Książka ta nosi tytuł: „Hate: Why We Should Resist It with Free Speech, Not Censorship”.

7.    Najbardziej jaskrawym przypadkiem „niewłaściwej mowy” odnośnie Pawła Adamowicza, z jakim się zetknąłem był dotyczący go „polityczny akt zgonu” Owe „polityczne aky zgonu” zostały opublikowane przez Młodzież Wszechpolską na jej oficjalnym fanpage’u w 2017 r., a dotyczyły 11 prezydentów miast, którzy podpisali deklarację o współdziałaniu w dziedzinie migracji. Zawierały one grafiki przypominające prawdziwe klepsydry, rozwieszane w miejscach publicznych z okazji czyjejś śmierci. Na każdym z nich widniało imię, nazwisko i zdjęcie konkretnego prezydenta miasta, a także informacja o miejscu, dniu i godzinie zgonu. Podawanymi przyczynami zgonu były w każdym przepadku „liberalizm, multikulturalizm, głupota”. W polu „Organ wydający akt” wpisywane były Naród Polski i Młodzież Wszechpolska.

„Polityczne akty zgonu” z całą pewnością były wzburzającą każdego przyzwoitego człowieka ekspresją. Czy zawierały one jednak wypowiedzi, których nawet w systemie prawnym szanującym wolność słowa nie powinno się tolerować? Moim zdaniem nie. Wypowiedzi prezentowane w tych „aktach” nie nawoływały do popełnienia przestępstw przeciwko osobom, których te akty dotyczyły (a tym bardziej wypowiedzi, które by nawoływały do natychmiastowych ataków na wspomniane osobyi mogących na zdrowy rozum takie ataki spowodować). Trudno jest też w sposób poważny odczytywać owe „akty” jako intencjonalne grożenie ich adresatom, że zostaną oni zamordowani, czy w ogóle w jakiś sposób fizycznie skrzywdzeni. W aktach tych była mowa o politycznej śmierci poszczególnych prezydentów miast, nie o ich śmierci jako osób. Przepraszam bardzo, ale wydawało mi się, że w demokratycznym kraju każdy ma prawo wygłaszać opinię tego rodzaju, że ktoś – np. lider jakiejś partii – nie powinien uczestniczyć w życiu publicznym, czyli – można tak to powiedzieć – powinien politycznie umrzeć. Tego rodzaju wypowiedzi były przecież formułowane pod adresem takich polityków, jak Leszek Miller, Donald Tusk czy Jarosław Kaczyński. Wystawianie pewnym osobom aktywnym w życiu publicznym „politycznych aktów zgonu” jest może cokolwiek bardziej dobitną formą wyrażenia na temat tych osób takiego poglądu, jak wskazany powyżej. Coś takiego jest szokujące i po prostu niesmaczne. Lecz to akurat nie jest jeszcze dostatecznym powodem do karania za takie (czy jakiekolwiek inne) wypowiedzi.

8.    Prawny zakaz „kłamstwa oświęcimskiego” krytykowałem w tekście “Za niebezpieczne poglądy do więzienia?”, a także we wspomnianym w przypisie 3 artykule Zakazy „mowy nienawiści” i „propagowania totalitaryzmu” nic pozytywnego nie dają – dość długa uwaga odnośnie pewnego wpisu prof. Mikołaja Małeckiego na FB”.

9.    Duże „J” moje. Każdy może się oczywiście odnosić do Jezusa małą literą (traktowanie Boga bez należytego szacunku i w ogóle obrażanie Go nie powinno być zakazane), ja jednak odnoszę się i będę odnosił dużą.

10.                      Zob. art. 32 Konstytucji RP:

 

1.    Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.

2.    Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny.

 

 

Strona główna