Zabójstwo Pawła Adamowicza i „mowa”
(„nienawiści” lub inna)
„Ja to jeszcze chciałbym zobaczyć na ławie oskarżonych całą
tą pisowską szczujnię z tvp, radia i gazet z wyrokami za podżeganie i
współudział w morderstwie. 10 lat pierdla i 15 pozbawawienia (sic!) praw
publicznych”. „wyrok po 4 latach a nadal nie znamy (??) faktycznych
inspiratorów tej zbrodni. Wilmont to figurant”. „Ukarali miecz a nie rękę”. To
komentarze pod opublikowanym na stronie „Gazety Wyborczej” artykułem Macieja
Sandeckiego „Nie mogło być innego wyroku dla mordercy Adamowicza, ale pytania
pozostają”. Bez wątpienia podobające się osobom zarejstrowanym na tym portalu i
mogącym się na nim wypowiadać – pierwszy z nich dostał 16 łapek w górę i 0 w
dół, drugi 9 łapek w górę i 0 do dołu, pod trzecim było 7 łapek w górę i w dół
jedna. Pod innymi tekstami w G.W. na temat procesu w sprawie zabójstwa Pawła
Adamowicza były podobne – np. „A prawdziwi sprawcy nawet nie dostali
zarzutów. Chodzą wolno i rechoczą”. „”Nie wykazano natomiast, aby do zbrodni
ktoś Stefana namówił bądź ją zlecił” (cytat z uzasadnienia wyroku) „Może i nie ma dowodów, że ktoś mu zlecił morderstwo
ale to, że ktoś namówił to jest prawda. Wystarczyło przedstawić tysiące tekstów
TVP które odczłowieczały Adamowicza. Uważam, że to namawianie do zrobienia z
Adamowiczem „porządku”. Ten „porządek” to mogło być też pobicie jak i
zabójstwo”. „Przestańmy ,smierć PREZYDENTA to okrutna tragedia ,ktora niestety
odzwierciedla to co robi pis . Totalne skłócenie polski . Za to twórcy
nienawisci i jadu powinni tez dostać dożywocie”. „A co ze wspolwinnymi? JacekKurski z zespolem, Sakiewicz z zespolem, Rydzyk z
zespolem, Ziobro z zespolem....... no i last but not least - Kaczynski z
zespolem. Czy tymi gwiazdami zajmie sie
kiedykolwiek trybunal karny?”. „To teraz kolej na pozostałych prawackich
hejterów: propagandzistów z TVPiS, Ziobrę, Kaczyńskiego, Morawieckiego,
Brudzińskiego, Kowalskiego...”. „Faszyści, którzy zryli mu łeb pozostają
bezkarni”.
Jak widać po przytoczonych powyżej komentarzach osoby
zarejestrowane jako użytkownicy portalu „Wyborcza.pl” (tylko tacy mogą je zamieszczać
i oceniać – poprzez dawanie łapek w górę lub łapek w dół) – a w każdym razie
te, które wypowiadały się na temat sprawy zabójstwa prezydenta Gdańska Pawła
Adamowicza nie tylko uważają, że pewne wypowiedzi w mediach bliskich
dzisiejszemu obozowi rządowemu, bądź podporządkowanych temu obozowi czysto
obiektywnie przyczyniły się do zbrodni, jakiej 13 stycznia 2019 r. dokonał
Stefan Wilmont, ale uważają także, że autorzy tych wypowiedzi powinni zostać
ukarani – nawet tak surowo, jak bezpośredni sprawca morderstwa.
Tymczasem sędzia Aleksandra Kaczmarek z Sądu Okręgowego w
Gdańsku ogłaszając wyrok skazujący mordercę Pawła Adamowicza na dożywocie
stwierdziła, że „Żadne dowody nie wskazują na zlecenie zabójstwa, ani na
inspirowanie Stefana Wilmonta przez inne osoby”, a także, że „wszelkie
publikacje medialne na ten temat są nieprawdziwe”. Określiła też twierdzenie o politycznym
charakterze zbrodni jako „nadinterpretację”, a Pawła Adamowicza jako
„przypadkową osobę symbolizującą w umyśle oskarżonego pierwotnie doznane
krzywdy” – dodając przy tym, że „wymiar sprawiedliwości w żaden sposób nie
skrzywdził oskarżonego” (wsadzając go na pięć i pół roku do więzienia za napady
na banki).
Jak więc było? Czy zbrodnia, do której doszło 13 stycznia
2019 r. na Targu Węglowym w Gdańsku podczas 27. finału Wielkiej Orkiestry
Świątecznej Pomocy nie miała nic wspólnego z polityką, w ogóle z życiem
publicznym – jak można byłoby wnioskować ze słów sędzi Aleksandry Kaczmarek –
czy też był to czyn na podłożu politycznym, do którego de facto
podżegali dziennikarze i publicyści pro- pisowskich mediów? Pytanie to warto
jest zadać z tego choćby powodu, że niemal natychmiast po tym, jak Paweł
Adamowicz został zamordowany w mediach (choć oczywiście nie tych sprzyjających
ówczesnej i wciąż też obecnej władzy) zaczęto głosić opinię, że do wspomnianej
tu zbrodni doprowadziła „mowa nienawiści”, a Magdalena Adamowicz – wdowa po
Pawle Adamowiczu – powiedziała wprost (używając zapewne pewnego skrótu
myślowego), że jej męża zabiło słowo. Było zatem zamordowanie Pawła Adamowicza
zbrodnią mającą przynajmniej jakieś związki z polityką, czy też taką, która z
polityką nie miała nic wspólnego, a jej ofiarą padł tak naprawdę przypadkowy
człowiek?
Próbując odpowiedzieć na zadane powyżej pytanie, już na
samym wstępie można, a nawet należy powiedzieć jedno: nie ma i nie było żadnych
dowodów na to, by Stefana Wilmonta do zabicia Pawła Adamowicza ktoś bezpośrednio
i celowo zachęcił. Nikt nie powiedział Wilmontowi „idź, zabij tego…” – w każdym
razie nie zetknęłem się z żadną informacją o tego rodzaju fakcie. Nic też nie
wiadomo o tym, by Stefan Wilmont poczuł się zainspirowany do dokonania
popełnionej przez siebie zbrodni przez jakąś konkretną wypowiedź, publikację,
książkę, film czy jeszcze inny konkretny akt czyjejś ekspresji – tak, jak np.
niejaki Stanisław Jaros poczuł się zainspirowany do zabicia Władysława Gomułki
i Nikity Chruszowa, którzy podczas wizyty tego drugiego w Polsce wspólnie
pojechali na Śląsk w rezultacie lektury książki Roberta Weissa „Ostatni zamach na
Hitlera” (wydanej w PRL w ramach słynnej serii „z tygrysem”), czy też w sposób
podobny do tego, w jaki amerykański pedofil, seryjny morderca i kanibal Albert
Fish, który zamordował być może 15 dzieci i okaleczył 100 innych czuł się
zainspirowany do popełniania zbrodni przez biblijną historię Abrahama i Izaaka,
czy też taki, w jaki Heinrich Pommerenke poczuł się zainspirowany do gwałcenia
i mordowania kobiet w następstwie obejrzenia sceny tańca żydowskiej kobiet
wokół figury Złotego Cielca w amerykańskim (z 1956 r.) filmie „Dziesięcioro
Przykazań”) – pod wpływem której doznał „olśnienia” i nagle pojął, że kobiety
są winne wszelkiemu złu na tym świecie, a jego misją jest ich karanie i
mordowanie. Krótko mówiąc, nie da się powiedzieć, że Stefan Wilmont był
zainspirowany (umyślnie lub nieumyślnie) do zamordowania Pawła Adamowicza przez
jakąś konkretną mowę – czy to „mowę nienawiści” czy jakąkolwiek inną.
Lecz
to, że żadna konkretna „mowa” nie pobudziła Stefana Wilmonta do dokonania
zamachu na życie Pawła Adamowicza nie znaczy jeszcze, że zamach ten z żadną „mową”
– i z polityką, bo uprawianie polityki, przynajmniej na poziomie toczenia
jakichś sporów politycznych, prezentowania i krytykowania takich czy innych
programów i działań polega przecież na mówieniu (czy też pisaniu i
publikowaniu) nie miał po prostu nic wspólnego. Paweł Adamowicz – wbrew temu,
co można byłoby sądzić ze słów sędzi Kaczmarek – nie był jakąś kompletnie
przypadkową ofiarą popełnionej przez Stefana Wilmonta zbrodni. Nie było
przecież tak, że Stefan Wilmont, będąc w złym humorze (w który mógł wpaść w
następstwie np. odsiadki w więzieniu) czy też wpadłszy z niewytłumaczonego
powodu w morderczy szał rzucił się na jakiegoś przypadkowego, choćby zupełnie
mu nieznanego wcześniej człowieka, którym okazał się być akurat Paweł
Adamowicz. Przeciwnie – Paweł Adamowicz był ofiarą wybraną przez niego
absolutnie świadomie i celowo, aczkolwiek co najwyżej tylko pośrednio w związku
z krzywdami, jakich w swym odczuciu doznał. Wskazują na to słowa, które
wykrzyczał do mikrofonu po trzykrotnym pchnięciu Pawła Adamowicza nożem: „Halo!
Halo! Nazywam się Stefan Wilmont. Siedziałem niewinny w więzieniu. Siedziałem
niewinny w więzieniu. Platforma Obywatelska mnie torturowała. Dlatego właśnie
zginął Adamowicz”. Słowa te w sposób oczywisty dowodzą, że nie da się
twierdzić, że zabójstwo Pawła Adamowicza nie miało nic wspólnego z żadną „mową”
(zostawmy na razie w spokoju problem, czy z „mową nienawiści” – cokolwiek
miałoby znaczyć to pojęcie – czy też z jakimś innym rodzajem „mowy”).
Przepraszam bardzo, ale tylko dzięki jakiejś „mowie” – ustnym, pisemnym czy
wizualnym przekazom ze strony innych osób – Stefan Wilmont mógł wiedzieć o tym,
że istnieje coś takiego, jak Platforma Obywatelska. Tylko dzięki takiej czy
innej mowie mógł on dojść do wniosku, że Platforma Obywatelska „torturowała” go
podczas jego pobytu w więzieniu. I tylko dzięki jakiejś „mowie” mógł on
kojarzyć – w chwili popełnienia zbrodni zresztą już błędnie, bo Adamowicz od
2015 r. nie należał do PO – Pawła Adamowicza ze wspomnianą partią.
Jakiś
– należy wyraźnie podkreślić to słowo – związek między ogólnie rzecz biorąc tym,
co określa się jako „mowę”, a zamachem na Pawła Adamowicza jest więc oczywisty.
Ale czy o tym związku można coś konkretnego bliżej powiedzieć, a jeśli tak, to
jakie można z tego wyciągnąć wnioski? Związek między ludzką mową, a ludzkim
działaniem polega zazwyczaj na tym, że mowa jednych osób dostarcza innym osobom
wiedzy (np. „Platforma Obywatelska rządzi Polską”, czy „Platforma Obywatelska
rządzi w Gdańsku” albo „Paweł Adamowicz jest z Platformy Obywatelskiej”) często
niezbędnej do podjęcia jakiegoś konkretnego działania, a także przekonuje – czy
lepiej powiedziawszy, może przekonywać (bo nie zawsze przecież efektywnie
przekonuje, a często też miewa skutek odwrotny od zamierzonego przez jej
autorów) do opinii, mogących stać się podłożem takich czy innych działań i
wreszcie wywołuje, a przynajmniej może wywoływać, czy też podsycać bądź
podtrzymywać emocje, które niekiedy stymulują odczuwających je ludzi do takich
czy innych zachowań.
W
oczywisty sposób odbierana przez Stefana Wilmonta „mowa” mówiąca o tym, że
istnieje ktoś taki, jak Paweł Adamowicz, że jest on (czy też był) związany z
Platformą Obwatelską – i że jest on kimś ważnym, a konkretnie prezydentem
Gdańska – dostarczyła Stefanowi Wilmontowi wiedzy potrzebnej, aczkolwiek
oczywiście nie wystarczającej do dokonania zamachu na życie Pawła Adamowicza.
Wiedzy takiej w oczywisty sposób dostarczył mu też wizerunek Pawła Adamowicza,
niewątpliwie ogromną liczbę razy publikowany w środkach masowego przekazu.
Gdyby wizerunki Pawła Adamowicza nie były nigdzie publikowane, Stefanowi
Wilmontowi bez porównania trudniej, niż było to w realnej rzeczywistości,
byłoby ustalić wygląd Pawła Adamowicza, a następnie stwierdzić, że to jest
właśnie ten człowiek, którego chce zabić i dokonać na niego zamachu.
Niewątpliwie też do zamachu na Pawła Adamowicza przyczyniła się obecna w
mediach „mowa” z której Stefan Wilmont dowiedział się o tym, gdzie Paweł
Adamowicz będzie wieczorem 13 stycznia 2019 r. Bez tej „mowy” Stefan Wilmont
być może zamordowałby Pawła Adamowicza (a może kogoś innego – jest to przecież
niesłychanie niebezpieczny człowiek o wysoce kryminalnych skłonnościach) – ale
jeśli nawet by to zrobił, to nie w tym czasie i miejscu, w którym zrobił to
faktycznie. I jeszcze jedna „mowa” dostarczyła – a co najmniej mogła dostarczyć
– Stefanowi Wilmontowi wiedzy, która mogła odegrać rolę w popełnionej przez
niego zbrodni. Chodzi mianowicie o przeczytany przez niego (przynajmniej
częściowo) podręcznik dla służb specjalnych i zawartą w nim instrukcję
posługiwania się nożem. Wiedza ta oczywiście nie była niezbędna do dokonania
zamachu na Pawła Adamowicza w ogóle i zapewne nawet nie była niezbędna do
spowodowania jego śmierci. Dźgać nożem każdy umie. O tym, gdzie w ciele
człowieka znajdują się organy, których uszkodzenie powoduje bezpośrednie
zagrożenie dla życia dowiadujemy się co prawda dzięki jakiejś mowie, lecz jest
to najczęściej mowa, która trafia do nas w dzieciństwie i wiedzy tej Stefan
Wilmont nie musiał nabyć dzięki wspomnianemu podręcznikowi. Podręcznik ten mógł
jednak odegrać rolę w zbrodni, jaką Stefan Wilmont dokonał na Pawle Adamowiczu.
Jak już wspomiałem, dźgać człowieka nożem, czy innym ostrym narzędziem
narzędziem z pewnością umiałby każdy, przeciętnie choćby sprawny fizycznie
człowiek, lecz informacje zawarte we wspomnianym podręczniku mogły dostarczyć Stefanowi
Wilmontowi wiedzy o tym, jak robić to w sposób maksymalnie efektywny, jeśli
chodzi o pozbawienie kogoś jego życia. I posiadanie tej wiedzy mogło umocnić
Stefana Wilmonta w przekonaniu, że zamierzoną przez siebie robotę wykona „jak
należy” i w związku z tym mogło go umacniać w opinii, że powinien on dokonać
zaplanowanego czynu, gdyż czyn ten będzie skuteczny. (1)
Jak
zatem widać pewne rodzaje „mowy” z praktycznie całkowitą pewnością dostarczyły
Stefanowi Wilmontowi wiedzy, która odgrała rolę w popełnionej przez niego
zbrodni. Lecz wspomniane tu dotychczas rodzaje „mowy” – a więc np. informacje o
tym, jak wygląda Paweł Adamowicz (w postaci publikowanych w mediach jego
wizerunków) i o tym, że 13 stycznia 2019 r. będzie on uczestniczył w finale
WOŚP – jakkolwiek obiektywnie rzecz biorąc przyczyniły się do tego, że Stefan
Wilmont zabił konkretną osobę i zrobił to w określonym miejscu i czasie, to nie
mogły się do dokonania przestępstwa, o którym tu jest mowa przyczynić się w sposób
wystarczający. Nikt też, tak nawiasem mówiąc, o wspomniane tu rodzaje „mowy”
się nie czepia – choć może byłoby warto, jeśli już twierdzi się, że Paweł
Adamowicz został zamordowany w rezultacie jakiejś w ogóle „mowy”.
Wypowiedzi,
o których była mowa powyżej – jakkolwiek mogły przyczynić się do zabicia Pawła
Adamowicza przez Stefana Wilmonta w jakimś sensie technicznym – Stefan Wilmont
nie popełniłby przecież dokładnie takiego przestępstwa, za które właśnie został
skazany na dożywocie gdyby na skutek zetknięcia się pewnymi wypowiedziami nie
wiedział o tym, że 13 stycznia 2019 r. odbędzie się w Gdańsku finał WOŚP, a
także o tym, gdzie finał ten będzie miał miejsce i oczywiście o tym, że na
finale tym będzie obecny prezydent Gdańska Paweł Adamowicz. Lecz wypowiedzi te
nie mogły się w jeden istotny i w gruncie rzeczy też niezbędny sposób
przyczynić do zbrodni popełnionej przez Stefana Wilmonta – nie mogły one
mianowicie (poza ewentualnie wypowiedziami sugerującymi związki Pawła
Adamowicza z Platformą Obywatelską, która według słów Stefana Wilmonta
torturowała go w więzieniu) przyczynić do tego, że Stefan Wilmont miał wobec
Pawła Adamowicza takie czy inne nastawienie. Bo na zdrowy rozum można przecież
przypuszczać, że to wskutek jakiegoś nastawienia względem Pawła Adamowicza
Stefan Wilmont postanowił go zabić – dokonane przez niego morderstwo nie było
przecież jakimś działaniem szaleńca, który ni stąd, ni zowąd dźga nożem, wali w
głowę młotkiem, czy dusi inną, choćby kompletnie przypadkową osobę – było to morderstwo
zaplanowane i dokonane przeciwko dokładnie wybranej ofierze.
Jakie
jednak wypowiedzi mogły się przyczynić do zbrodniczego nastawienia, a następnie
zbrodniczego czynu Stefana Wilmonta? Odpowiedzieć na to pytanie niewątpliwie
nie jest łatwo (przynajmniej dla mnie – przecież nie wiem, przynajmniej w
szczegółach, co dokładnie Stefan Wilmont czytał, co oglądał i czego słuchał i
tym bardziej nie wiem, jak dokładnie wpłynęło to na jego myśli i emocje –
zwróćmy tu przy okazji uwagę na to, że przez 5 i pół roku przed zamordowaniem
Pawła Adamowicza S. Wilmont siedział w więzieniu i wyszedł z niego na miesiąc
przed popełnieniem wiadomej zbrodni) ale mnóstwo ludzi ma na to pytanie w pełni
zapewne zadowalającą ich odpowiedź: do zabójstwa Pawła Adamowicza doprowadziła mowa
nienawiści.
Czy
można jednak w sensowny sposób twierdzić, że mowa nienawiści miała coś w ogóle
wspólnego z zamordowaniem Pawła Adamowicza? Aby spróbować odpowiedzieć na to
pytanie, trzeba wpierw określić, czym jest wspomniana tu „mowa nienawiści” – a
także ewentualnie zastanowić się nad tym, czy wypowiedzi, które w jakiś sposób
być może przyczyniły się do zbrodni dokonanej przez Stefana Wilmonta
(zakładając – dla dobra argumentacji – jakikolwiek związek przyczynowo –
skutkowy pomiędzy takimi wypowiedziami, a jego czynem) były taką właśnie
„mową”.
Czym
więc jest wspomiana tu powyżej „mowa nienawiści”? Pytanie to warto zadać, gdyż
pojęcie to w publicystyce i w ogóle w życiu publicznym (a niekiedy także np. w
wyrokach sądowych) pojawia się w dzisiejszych czasach nader często. Pojęcie to
– poniekąd będące polskim tłumaczeniem angielskojęzycznego sformułowania „hate
speech” – nie ma jednak jakiejś całkowicie jasnej, bezspornej definicji – i
oczywiście nie istnieją też przepisy prawne, które zakazywałyby po prostu „mowy
nienawiści” (tego rodzaju przepisy byłyby wręcz absurdalnie nieprecyzyjne – do
tego stopnia, że właściwie kompletnie nie wiadomo byłoby, o co w nich chodzi).
Jednak jakkolwiek nie ma jakiejś jednej, powszechnie uzgodnionej definicji
„mowy nienawiści” to mimo wszystko warto zauważyć, że wspomniane tu pojęcie
najczęściej odnoszone jest do wypowiedzi, które obrażają, szkalują czy atakują
przede wszystkim grupy społeczne – a jeśli konkretne osoby, to w wyraźnym
związku z ich przynależnością do takich grup. Oczywiście, zachodzi pytanie o
to, jakie grupy społeczne są tymi, w przypadku których dotyczące ich wypowiedzi
mogą być określane mianem „mowy nienawiści”. Na to pytanie, znów, nie sposób
jest udzielić jednoznacznej odpowiedzi – takiej, z którą się wszyscy zgodzą –
lecz warto jest jednak zauważyć, że mianem „mowy nienawiści” najczęściej
określane są werbalne ataki na grupy tego rodzaju, co mniejszości narodowe,
etniczne, rasowe, wyznaniowe, a także (od pewnego, całkiem już teraz długiego
czasu) takie, jak tzw. osoby LGBTQ+ (bądź też np. osoby niepełnosprawne). Jak
już wspomniałem „mowa nienawiści” – w jej względnie, jak mi się wydaje, uznanym
pojęciu - może się też tyczyć osób indywidualnych, wymienionych z imienia i
nazwiska, ale w związku z ich taką czy inną grupową przynależnością.
Lecz
jeśli ktoś czyta o tym, że do morderstwa Pawła Adamowicza doprowadziła „mowa
nienawiści” i jednocześnie znana mu jest taka definicja „mowy nienawiści”, jak
ta zawarta np. w Rekomendacji Komitetu Ministrów Rady
Europy Nr R97/20 zgodnie z którą pojęcie „mowy nienawiści” „obejmuje
wszelkie formy wypowiedzi, które szerzą, propagują, usprawiedliwiają nienawiść
rasową, ksenofobię, antysemityzm oraz inne formy nienawiści bazujące
na nietolerancji m.in.: nietolerancję wyrażającą się w agresywnym
nacjonalizmie i etnocentryzmie, dyskryminację i wrogość wobec
mniejszości, imigrantów i ludzi o imigranckim pochodzeniu” to w jego
umyśle, jak sądzę, powinien pojawić się pewien zgrzyt. Czegokolwiek nie dałoby
się powiedzieć o zabójstwie Pawła Adamowicza, to nie da się o nim powiedzieć tego,
że zamach na Pawła Adamowicza miał coś w ogóle wspólnego z jego przynależnością
narodową, etniczną, rasową, czy też z jego wyznaniem religijnym, bądź (np.)
niewyznawaniem żadnej religii – albo też np. z jego orientacją seksualną, czy –
dajmy na to – transpłciowością. Jeśli zamach ten miał coś wspólnego z jakąś
grupową przynależnością Pawła Adamowicza, to co najwyżej z przynależnością
polityczną. Jednak wspomniana powyżej (trzeba pamiętać o tym, że nie jedyna)
definicja „mowy nienawiści” w sposób oczywisty nie obejmuje wypowiedzi
atakujących czy to całe grupy ludzi, czy też konkretne osoby powodu ich przynależności
do takich grup, jak partie polityczne, czy też z powodu np. ich poglądów. Rzecz
jasna, ktoś może uważać, że wypowiedzi atakujące, czy szkalujące takie grupy
ludzi, jak członkowie partii politycznych są taką samą „mową nienawiści” jak są
nią podobne co do formy (a więc używające np. jakichś obraźliwych i agresywnych
sformułowań) wypowiedzi na temat grup ludzi tego rodzaju, co takie czy inne nacje,
grupy rasowe, etniczne, religijne, itd.. Nikt nikomu tego nie zabroni, bo nie
ma, jak już wspomniałem, bezspornej definicji „mowy nienawiści”. Warto tu przy
okazji zauważyć, że jakkolwiek polskie prawo, w zakresie, w jakim penalizuje
ono to, co określa się zazwyczaj mianem „mowy nienawiści” nie odnosi się w
chwili obecnej do wypowiedzi dotyczących grup ludzi tego rodzaju, co np. partie
polityczne, to Platforma Obywatelska w 2012 r. przedstawiła w Sejmie projekt
ustawy w myśl której przestępstwem (zagrożonym karą grzywny, ogranicznia
wolności albo pozbawienia wolności do lat 2) miało stać się publiczne
nawoływanie do nienawiści wobec grupy osób lub osoby z powodu jej
przynależności narodowościowej, etnicznej, rasowej, politycznej, społecznej,
naturalnych lub nabytych cech osobistych lub przekonań, a także publiczne
znieważenie grupy osób lub osoby z jakiegokolwiek z tych powodów (obecnie
karalne jest publiczne nawoływanie do nienawiści na tle różnic
narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo za względu na
bezwyznaniowość – o tym jest wspomniane w art. 256 § 1 k.k. – w przepisie tym
mowa jest także o publicznym propagowaniu faszystowskiego lub innego
totalitarnego ustroju państwa, a także publiczne znieważenie grupy ludności
albo poszczególnej osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej,
rasowej, wyznaniowej albo z powodu jej bezwyznaniowości – coś takiego
penalizuje art. 257 k.k. – który dodatkowo (przy czym – uwaga – nie w jakimś
osobnym paragrafie, jak było to np. w podobnym do obecnego artykułu 257 k.k.
artykule 274 k.k. z 1969 r.) odnosi się do publicznego naruszenia nietykalności
cielesnej innej osoby z wymienionych z nim powodów. Lecz propozycja PO – którą
nawiasem mówiąc krytykowałem w tym tekście – stała się
obiektem ataków nie tylko ze strony tych, którzy uważają, że zakazy „mowy
nienawiści” (tego np. rodzaju, co te zapisane w art. 256 i 257 polskiego k.k.)
nie powinny istnieć (2) – ale także ze strony niektórych zdecydowanych
zwolenników zakazów takiej „mowy” – w znaczeniu pewnych wypowiedzi dotyczących
takich grup, jak mniejszości narodowe, etniczne, rasowe, religijne, czy też
osoby LGBTQ+. Jeśli więc do zabójstwa Pawła Adamowicza przyczyniła się „,mowa
nienawiści” to była to taka „mowa” której zwolennicy zakazów „mowy nienawiści”
w rodzaju np. działaczy „Otwartej Rzeczypospolitej” czy „Kampanii przeciw
Homofobii” nie chcieli penalizować.
Ale
zwał to wszystko jak zwał – można twierdzić, że do zamordowania Pawła
Adamowicza przyczyniła się „mowa nienawiści” – które to pojęcie może przecież
zostać rozszerzone także na werbalne ataki przeciwko np. politykom – można też,
pozostając przy twierdzeniu, że czyn dokonany przez Stefana Wilmonta miał
związek z jakąś mową, nie nazywać tej mowy „mową nienawiści” – lub nawet
sprzeciwiać się takiemu jej określaniu. Pytanie jest takie: co ewentualnie
można byłoby powiedzieć o związku zabójstwa Pawła Adamowicza z taką czy inną
„mową” i co też ze stwierdzenia (czy lepiej może mówiąc, uprawdopodobnienia)
takiego związku mogłoby wynikać – w szczególności jeśli idzie o wnioski dotyczące
zakresu wolności słowa – która zdaniem wielu ludzi nie powinna obejmować m.in.
tak czy inaczej definiowanej „mowy nienawiści”?
Na
jakich więc przesłankach można oprzeć tezę, że do zbrodni popełnionej przez
Stefana Wilmonta przyczyniła się najogólniej rzecz biorąc taka czy inna „mowa”
– tj. wypowiedzi, akty ekspresji, innych niż on sam osób? Otóż, po pierwsze,
przestępstwo, jakiego dokonał Stefan Wilmont skierowane było przeciwko osobie
znanej w życiu publicznym – prezydentowi miasta Gdańska. Jakby nie mówić osoby
takie znane są ludziom, którzy nie mają z nimi bezpośredniego kontaktu
właściwie tylko dzięki takiej czy innej „mowie” – czy to tej, której autorami
są te osoby, czy też mowie innych osób o tych osobach (ja np. tylko dzięki
takiej czy innej mowie wiem o tym, że istnieją – i kim są – tacy ludzie, jak
np. Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Andrzej Duda, czy chociażby Stefan
Wilmont). Na jakiś wpływ „mowy” na działanie Wilmonta wskazywały też słowa
wykrzyczane przez niego po dokonaniu zbrodni, według których Paweł Adamowicz
zginął z tego powodu, że Platforma Obywatelska torturowała go w więzieniu –
jest rzeczą oczywistą, że tylko dzięki jakiejś „mowie” S. Wilmont mógł coś
wiedzieć o Platformie Obywatelskiej i kojarzyć Pawła Adamowicza z tą partią.
Przede
wszystkim jednak zwolennicy tezy o związku przyczynowo – skutkowym między taką
czy inną „mową”, a morderstwem dokonanym przez Stefana Wilmonta) zwracali uwagę
na dwie rzeczy: mowę” dotyczącą ofiary tej zbrodni – oraz „mowę” jej sprawcy, w
której ujawnił on swoje polityczne sympatie i antypatie.
Jaka
więc była ta „mowa” która zdaniem wielu osób wskazuje się na to, że to pewne
wypowiedzi przyczyniły się do zabicia Pawła Adamowicza? Otóż, trzeba stwierdzić
jeden niewątpliwy fakt: o Pawle Adamowiczu mówiono i pisano mnóstwo złych
rzeczy – i w mówieniu i pisaniu takich rzeczy przodowały media bliskie
ówczesnej i nadal wciąż dzisiejszej władzy ogólnopolskiej, bądź w praktyce tej
władzy podporządkowane. Nazwisko prezydenta Gdańska pojawiało się we
wspomnianych mediach głównie w kontekście informacji o takich czy innych
aferach.
Obszerną
analizę na temat tego, co o Pawle Adamowiczu mówiła Telewizja Publiczna
przedstawił portal Onet.pl. Z analizy tej wynika, że Paweł Adamowicz
przedstawiany był jako mający związki z aferą firmy – a de facto
piramidy finansowej - Amber Gold, w wyniku której ponad 18 tys. osób zostało
oszukanych na kwotę o łącznej wartości blisko 851 mln zł – wiele z tych osób
straciło praktycznie cały dorobek życia. Prezentacja tej tezy ilustrowana była
zdjęciem przedstawiającym prezydenta Gdańska, który wspólnie z innymi
samorządowcami ciągnął po płycie gdańskiego lotniska im. Lecha Wałęsy samolot
wykupionej w 2011 r. przez Amber Gold spółki OLT Express. W lutym 2018 r. w
telewizyjnych „Wiadomościach” można było zobaczyć, jak reporter TVP Paweł Sitek
– później wielokrotnie delegowany do tworzenia materiałów o Adamowiczu –
podchodzi do Pawła Adamowicza i krzyczy w jego kierunku: „Skąd mieliście te pieniądze i skąd miał pan te
mieszkania, niech pan odpowie, panie prezydencie!”. W ten sposób, jak
powiedział lektor, nawiązał on do toczącego się wówczas przed sądem
postępowania w sprawie możliwych nieprawidłowości w oświadczeniach majątkowych
Adamowicza. Z kolei w maju 2018 r. reporter Maciej Sawicki wypuścił materiał
pt. „Gdańskie układy prezydenta Adamowicza”. Zostało w nim powiedziane, że „Nie
tak dawno Adamowicz zdecydował o wejściu miasta w spółkę z nowo założonym
zagranicznym konsorcjum, które nie posiadało kapitału. Gdańsk wniósł do niej
grunt, udzielił pożyczki, a na końcu stracił pakiet kontrolny, tracąc
bezpowrotnie tereny, na których obecnie budowana jest galeria handlowa”. W
pewnym momencie tego reportażu na wizji pojawił się konkurent Pawła Adamowicza
w wyborach na stanowisko prezydenta m. Gdańska w październiku 2018 r. z
ramienia PiS Kacper Płażyński, który nawiązując do informacji mówiącej o tym,
że „Prezydent Adamowicz uaktywnił się w sieci, gdzie namawia do komentowania
działań swojego kontrkandydata” stwierdził, że „Adamowicz nawołuje swoich
zwolenników do trollowania przeciwko swoim konkurentom”. W tym samym reportażu
przypomniane też zostało, że „Adamowiczu ciążą prokuratorskie zarzuty”.
Adamowicza w TVP łączono też z innymi aferami, niż słynna
na całą Polskę „Amber Gold” – takimi, jak afera, której istotą było to, że
przestępcy powiązani z deweloperami budowlanymi podpalali zabytkowe niekiedy
budynki w centrum Gdańska, by ci drudzy mogli je przejmować na własność, a
także z „aferą ściekową”, która polegała na tym, że w gdańskiej oczyszczalni
ścieków doszło do awarii przepompowni, skutkiem czego ścieki wylewano do rzeki
Motławy, a władze miasta wydały zakaz kępieli w morzu. W czerwcu 2018 r.
wspomniany już tutaj Maciej Sawicki pokazał w „Wiadomościach” TVP materiał pt.
„Interes na ściekach”, którego opisu wynikało, że „Adamowicz bagatelizował
zrzuty milionów litrów ścieków do Motławy”, a te „okazały się być korzystne dla
spółki odbierającej ścieki”. W reportażu z 27 sierpnia 2018 r. „Wiadomości” TVP
wracając do sprawy „afery ściekowej” wprost zarzuciły Adamowiczowi udział w
spowodowaniu katastrofy ekologicznej – przy okazji tego oskarżenia reporter
postawił tezę, że Adamowicz „nie chce budować wspólnoty, a woli siać zamęt”.
Dość
powszechnie znanym zarzutem wobec Pawła Adamowicza (a także jego żony
Magdaleny) była sprawa oświadczeń majątkowych. W jednym z materiałów
wyemitowanych przez TVP powiedziane zostało, że „Prokuratura
bada też wątek zatajenia dwóch z siedmiu mieszkań, kilka z nich Adamowicz miał
nabyć po niskiej cenie w zamian za uchwalenie korzystnego dla dewelopera planu
przestrzennego” - po czym ni stąd, ni z owąd pojawiła się dwusekundowa,
całkowicie wycięta z kontekstu wypowiedź Adamowicza: „Wszystko jest możliwe”. W
najbardziej gorącym okresie kampanii przed wyborami samorządowymi w 2018 r.
Adamowicza oskarżano też o obrazę pamięci o polskich
żołnierzach walczących w czasie II wojny światowej, a także o propagowanie
nazizmu oraz komunizmu. Pierwszy z tych zarzutów związany był z przygotowaniami
do uroczystości obchodów 79 rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte.
Prezydent Gdańska, nie chcąc dopuścić, by po odczytaniu poświęconego zabitym we
wrześniu 1939 r. żołnierzom Apelu Poległych nastąpiło zarządzone przez szefa
MON odczytanie Apelu Smoleńskiego domagał się, by Apel Poległych został
odczytany przez harcerzy, a nie przez żołnierzy. Minister Błaszczak w
przytoczonej w TVP wypowiedzi odnosząc się do żądania Pawła Adamowicza
stwierdził, że „Są dziś tacy, którym przeszkadza obecność
polskich żołnierzy na Westerplatte”. Postępowanie prezydenta Gdańska skomentował
też pewien weteran – jego wycięta z kontekstu wypowiedź brzmiała „…odbiega od
honoru Polaka”. Zarzut propagowania nazizmu wiązał się z kolei z rzekomą
decyzją Adamowicza o nadaniu jednemu z gdańskich tramwajów imienia Adolfa
Butenandta. W rzeczywistości tramwaj ten dostał imię owego pochodzącego z
Gdańska naukowca osiem lat wcześniej w wyniku głosowania internautów. Kiedy na
jaw wyszły związki Butenandta z reżimem hitlerowskim imię wspomnianego tramwaju
zmieniono. Twierdzenie, że Paweł Adamowicz propaguje komunizm wiązało się z
kolei z krytyką Adamowicza dotyczącą akcji dwóch pomorskich posłów PiS, którzy uczestniczyli
w odpiłowywaniu napisu „im. Lenina” i Orderu Sztandaru Pracy znad bramy nr 2
Stoczni Gdańskiej. Autor reportażu na temat tej kontrowersji, Jan Korab
powiedział widzom TVP, że Adamowicz „Nadał imię Lenina Stoczni
Gdańskiej” – przy czym nie wyjaśnił oczywiście tego, dlaczego Adamowicz podjął
taką decyzję, która rzecz jasna wzbudziła sprzeciw dużej części opinii
publicznej: Adamowicz był zdania, że przywrócenie napisu „im. Lenina” nad bramą
nr 2 gdańskiej stoczni będzie symbolem upadku zbrodniczej ideologii stworzonej
przez Lenina.
Adamowiczowi zarzucono też „wspieranie przestępczości” w
Gdańsku i przyjmowanie łapówek od deweloperów. W sumie w 2018 r. o Pawle
Adamowiczu mówiono w TVP 1773 razy, przy czym 877 wzmianek padło na
antenie TVP Info, 593 na antenie TVP3 Gdańsk, a kolejnych ponad 300
na antenie TVP1 i TVP2.
Jak
zatem widać, w tzw. publicznej telewizji o Pawle Adamowiczu mówiono dużo i źle.
To jest część układanki, którą jakoś musimy złożyć w kupę, by odpowiedzieć na
pytanie, czy da się poważnie uprawdopodobnić tezę, że taka lub inna „mowa”
bezpośrednio czy też pośrednio dotycząca Pawła Adamowicza przyczyniła się do
jego tragicznej śmierci. Druga część tej układanki to oczywiście morderca, o
którym zwolennicy tezy, że do zabójstwa Pawła Adamowicza przyczyniła się „mowa
nienawiści” twierdzą, że przekonania i emocje, które ostatecznie stały się
podłożem zbrodniczego zamachu na życie Pawła Adamowicza zrodziły się w głowie
Stefana Wilmonta pod wpływem takich wypowiedzi, jak te wspomniane tu wcześniej.
Czy jednak istnieją jakieś przesłanki do
twierdzenia, że taka lub inna polityczna propaganda w jakikolwiek – choćby
tylko pośredni sposób, wpływając np. na wyznawany przez Stefana Wilmonta system
wartości przyczyniła się do popełnionego przez niego morderstwa? Można próbować
twierdzić, że tak. W każdym razie, w ostatnim dniu procesu o zabójstwo Pawła
Adamowicza jego brat Piotr (który występował w tym procesie jako oskarżyciel
posiłkowy) przytoczył kilka cytatów wypowiedzi Wilmonta, wziętych z akt sprawy:
„Ja jestem za partią polityczną PiS i mam
nadzieję, że Zbigniew Ziobro zrobi z wami w Gdańsku porządek”. „Kaczyński
zostanie dyktatorem i zrobi z wami porządek”. „Mimo że PiS wygrał wybory, to
nic się nie zmieniło, bo PiS nie mógł tego odkręcić. Bo to całe rodziny
pozagnieżdżały się w sądach i PiS tak powoli, z roku na rok to odkręca, ale im
tak to słabo idzie, bo oni się w tym sądzie zbuntowali”. „Wszystko
zmieniło się na lepsze po 2015 roku. Na razie jeszcze nie ma zmian w sądach,
ale będą, biorą się za nich, to będzie lepiej. Mam nadzieję, że dyktatura
będzie w Polsce, na pewno będzie to korzystniejsze”. Piotr Adamowicz cytował
też przed sądem takie wypowiedzi S. Wilmonta, jak stwierdzenia, że miejsce
opozycji jest więzieniu, że w kraju „nie
powinno być żadnych pedałów i lesbijek” i że „trzeba ich leczyć w szpitalach”,
że podoba mu się „twarda ręka” Putina i że w Polsce powinno być jak w Rosji, a
także wypowiedź, w której S. Wilmont nazwał TVN „lewackim ścierwem” i dodał do
tego — „Niech ich zamkną. Tych strajków na ulicach też zakazać. Unii Europejskiej
też powinni zakazać”.
Na podstawie powyższych wypowiedzi
Stefana Wilmonta trzeba stwierdzić, iż zaryzykować można postawienie tezy, że
trudno byłoby powiedzieć, że zabójca Pawła Adamowicza nie miał jakichkolwiek
politycznych przekonań, nie miał stosunku do takich czy innych istniejących w
Polsce ugrupowań - czy też np. mediów – jak stacja telewizyjna TVN. Lecz
jakkolwiek wypowiedzi te wskazują na fakt wyznawania przez S. Wilmonta pewnych
politycznych opinii, to od przytoczenia tych wypowiedzi do jakiejś choćby nieco
poważnej próby ustalenia, co wpłynęło na S. Wilmonta tak, że zamordował on
Pawła Adamowicza (nie jest przy tym powiedziane, że musiał być to jakiś jeden,
wyłączny czynnik – jest raczej oczywiste, że nie mogło tak być) są przysłowiowe
lata świetlne. Tu można tylko powiedzieć skrajnie ogólnikową rzecz, że zbrodnie
przeciwko osobom publicznym, czyli np. politykom czasem (choć – przynajmniej w
naszym kraju – rzadko) się zdarzają i jest oczywiste, że prawdopodobieństwo, że
zamachu na życie jakiegoś polityka dokona ktoś, komu ten polityk się źle
kojarzy, kto ma o nim negatywne zdanie jest większe, niż że zamachu takiego
dokona ktoś, kto do takiego polityka odnosi się z sympatią lub choćby w sposób
obojętny. Jak już tutaj wspomniałem, poglądy na temat polityków w dużej mierze
nabywamy za pośrednictem takiej czy innej mowy – wynika z tego w sposób
praktycznie automatyczny, że „mowa” w sposób pośredni musi jakoś tam
przyczyniać się do także zbrodni przeciwko politykom. Lecz jeśli ktoś uważa, że
przytoczone przez Piotra Adamowicza w ostatnim dniu procesu o zabójstwo jego
brata wypowiedzi Stefana Wilmonta dowodzą tego, że był on pod wpływem
pro-pisowskiej propagandy – i że to taka właśnie propaganda pośrednio
przyczyniła się do dokonania przez niego zbrodni to warto, by przyjrzał się on
nieco bliżej tym wypowiedziom i trochę się nad nimi zastanowił. Wypowiedzi te
faktycznie można określić jako „pro-pisowskie”. Czy można jednak powiedzieć, że
to (w każdym razie tylko i wyłącznie) wpływ pro-pisowskiej propagandy
przyczynił się do tego, że S. Wilmont nabrał przekonań, których wyrazem były
wspomniane wypowiedzi? Moim zdaniem wcale nie jest to oczywiste. Weźmy tu np.
wypowiedź Stefana Wilmonta w której stwierdził on, że „Kaczyński zostanie
dyktatorem i zrobi z wami porządek”. To zdanie rzeczywiście brzmi wybitnie
pro-pisowsko, czy też wręcz pro-kaczystowsko. Ale czy można powiedzić, że jest
ono echem wypowiedzi czy to działaczy PiS-u, czy zwolenników PiS-u, lub
wreszcie wypowiedzi samego Jarosława Kaczyńskiego? Aby odpowiedzieć na to
pytanie, warto postawić pytanie pomocnicze: czy Jarosław Kaczyński mówił coś
kiedyś o potrzebie wprowadzenia w Polsce dyktatury, czy mówił coś takiego jakiś
ważny polityk PiS-u? To nie jest – uwaga! – pytanie o to, czy Kaczyński w
sposób faktyczny dąży do ustanowienia dyktatury, czy też może jest on rzeczywistym
dyktatorem w naszym kraju. To jest zupełnie inne zagadnienie; oczywiste jest,
że obecny system polityczny w Polsce, w którym będący formalnie rzecz biorąc
zwykłym posłem (choć jednocześnie też prezesem partii mającej największą liczbę
mandatów w Sejmie) Jarosław Kaczyński jest w praktyce najważniejszym (choć
trzeba powiedzieć, że nie po prostu wszystko mogącym) człowiekiem w naszym
kraju jest systemem patologicznym (nie tylko oczywiście z powodu pozycji J.
Kaczyńskiego w tym systemie). Ale chciałbym mimo wszystko zauważyć, że nie
sposób byłoby znaleźć jakąkolwiek wypowiedź Kaczyńskiego lub innego znaczącego
polityka PiS-u, w której zostałoby stwierdzone, że w Polsce powinna zapanować
dyktatura. O chęć wprowadzenia dyktatury – czy też po prostu jej praktyczne wprowadzenie
– oskarżała natomiast Kaczyńskiego i kierowaną przez niego partię opozycja.
„Precz z kaczorem dyktatorem” – to hasło było często słychać na antypisowskich
demonstracjach. Ponieważ, jak już wspomniałem, wypowiedzi polityków PiS-u nie
sugerowały – wprost, w każdym razie – potrzeby wprowadzenia w Polsce dyktatury,
natomiast wypowiedzi przedstawicieli środowisk sprzeciwiających się rządom tej
partii oskarżały tę partię czy też konkretnie jej szefa o dążenie do
ustanowienia dyktatury to czymś logicznie uzasadnionym wydaje się podejrzenie,
że nader istotny udział w przyczynieniu się do wyrażonego przez Stefana
Wilmonta poglądu, że „Kaczyński zostanie dyktatorem i zrobi z wami porządek”
miały wypowiedzi przeciwników PiS-u. Rzecz jasna, żeby mieć – i wyrazić – taki
pogląd Stefan Wilmont musiał jeszcze skądś nabrać miłości do dyktatury jako
odpowiedniego jego zdaniem ustroju politycznego w państwie. Aby S. Wilmont mógł
stać się wielbicielem dyktatury jako ustroju politycznego musiał gdzieś
usłyszeć (czy przeczytać) o tym pojęciu i skądś dowiedzieć się, na czym ono
najogólniej rzecz biorąc polega. W kodeksie karnym, chciałbym zauważyć,
istnieje przepis, który zapewne ma na celu to, by ludzi pod wpływem pewnych
wypowiedzi nie stali się wielbicielami m.in. dyktatur – mam tu na myśli art.
256 §1, który przewiduje karą grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia
wolności do lat 2 dla kogoś, kto „publicznie propaguje faszystowski lub inny
totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic
narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo z powodu
bezwyznaniowości” (choć trzeba tu zwrócić uwagę, że dyktatura nie jest w prosty
sposób równoznacza z totalitaryzmem – jedno i drugie pojęcie jest w sposób
oczywisty nieostre). O ile jednak są tacy, którzy popierają zakaz propagowania
totalitaryzmu – faszystowskiego, nazistowskiego, komunistycznego czy
jakiegokolwiek innego i być może znaleźliby się tacy, którzy byliby za zakazem
propagowania dytatury, to wątpię, by dało się znaleźć wielu takich, którzy
byliby za zakazem mówienia i pisania o dyktaturach, czy też ustrojach
totalitarnych. Dalej, wyrażona przez S. Wilmonta nadzieja, że Zbigniew Ziobro
zrobi z – jak się domyślam, lokalną władzą w Gdańsku – porządek to nic innego,
jak odbicie popularnego postrzegania min. Ziobry jako „szeryfa” który zrobi
„porządek” i wsadzi wszystkich przestępców do więzienia – co jednym podoba się
(zamknięci w więzieniu zostaną źli ludzie), a drugim nie (do więzienia trafią
też niewinni). Takie słowa S. Wilmonta, jak „miejsce opozycji
jest więzieniu”, „w kraju nie powinno być żadnych pedałów i lesbijek” „w Polsce
powinno być jak w Rosji” i że należy zamknąć stację telewizyjną TVN oraz
zakazać strajków na ulicach i… Unii Europejskiej wskazują na to, że jest on
człowiekiem o skrajnie nietolerancyjnych poglądach – a więc dokładnie
przeciwnych, niż moje. Do takich poglądów, owszem, musiały w jakiś sposób
przyczynić się takie czy inne odbierane przez S. Wilmonta wypowiedzi – bez
żadnych wypowiedzi nie mógł by on przecież wiedzieć nic o opozycji (ani nawet
znać takiego pojęcia), czy też o telewizji TVN. Generalnie jednak rzecz biorąc
kwestia tego, czy ktoś jest tolerancyjny, czy też nietolerancyjny (i w jakim
stopniu) to jest kwestia jego charakteru, na który co najwyżej w jakimś,
niewielkim zapewne stopniu, ma wpływ tego, czego człowiek ten słucha, co czyta
i jakie np. filmy ogląda. Czy mógł istnieć jakiś pośredni choćby i odległy
związek pomiędzy przekonaniami Stefana Wilmonta, uwidocznionymi we wspomnianych
wcześniej jego wypowiedziach, a dokonaną przez niego zbrodnią? No cóż, można na
ten temat próbować snuć pewne spekulacje. Zapatrywania Pawła Adamowicza (i jego
działania jako prezydenta Gdańska) znajdowały się niewątpliwie na przeciwnym
biegunie ideowym w stosunku do zapatrywać jego mordercy: Paweł Adamowicz, jak
można przeczytać w artykule na jego temat w Wikipedii „Podkreślał znaczenie dialogu i pojednania
polsko-niemieckiego oraz współpracy z mniejszością kaszubską, był
zaangażowany we wdrożenie miejskiego programu integracji osób migranckich,
wziął udział w gdańskim Marszu Równości, w działalności samorządowej
niejednokrotnie ścierał się ideowo i programowo z oponentami z Prawa i
Sprawiedliwości” i ogólnie rzecz biorąc prowadził „politykę antydyskryminacyjną i otwartą na mniejszości
narodowe, etniczne, religijne i seksualne”.
Jednak na podstawie stwierdzenia wspomnianych powyżej faktów (tego, że Wilmont
jest zwolennikiem PiS-u, dyktatury J. Kaczyńskiego – której, jak wspomniałem,
ten akurat nigdy nie deklarował – wsadzenia opozycji do więzień, zrobienia
porządku z lokalnymi władzami w Gdańsku przez Zbigniewa Ziobrę i nie istnienia
„pedałów i lesbijek” czy też zakazania Unii Europejskiej – i tego, że Paweł
Adamowicz promował tolerancję wobec społecznych mniejszości, spierał się PiS-em
i najogólniej rzecz biorąc postrzegany był jako „demokrata” i „europejczyk” –
co dla jednych ludzi jest czymś pozytywnym, a dla drugich odwrotnie) nie da się
na temat tego związku powiedzieć czegoś minimalnie choćby zbliżonego do
konkretności – poza stwierdzeniem oczywistej chyba rzeczy, że jeśli jacyś
ludzie dokonują politycznie czy ideologicznie motywowanych przestępstw – co
czasem przecież się zdarza – to atakują oni raczej tych, których poglądy, bądź
działania motywowane poglądami oceniają negatywnie, których z powodu tych
poglądów, bądź działań nie lubią, nie znoszą czy nienawidzą – niż tych, z którymi
są ogólnie rzecz biorąc zgodni. Lecz przecież olbrzymia większość ludzi – także
mających bardzo zdecydowane przekonania, nie znoszących czy nienawidzących
jakichś osób (np. polityków) czy ugrupowań politycznych – a także, co warto
zauważyć w kontekście choćby istnienia w kodeksie karnym art. 256, który
zabrania publicznego „nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych,
etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość” – grup
ludzi tego rodzaju, co takie lub inne nacje (ilu ludzi w Polsce nienawidzi
obecnie np. Rosjan?), wyznawcy takich lub innych religii, bądź też osoby LGBTQ+
nie popełnia żadnych przestępstw przeciwko obiektom swej niechęci lub nawet
nienawiści. O związkach między poglądami Stefana Wilmonta a dokonanym przez
niego czynem można mówić co najwyżej bardzo ogólnikowe – i tak naprawdę chyba
oczywiste dla każdego trochę myślącego człowieka – ogólniki.
Zaś co do wspomnianych tu wcześniej wypowiedzi w
tzw. publicznej telewizji na temat Pawła Adamowicza, które zdaniem wielu osób
wypowiadających się na temat zbrodni dokonanej przez Stefana Wilmonta miały
wpływ na jego zapatrywania i przez to co najmniej pośrednio przyczyniły się do
popełnienia przez niego wiadomego wszystkim przestępstwa to trzeba powiedzieć,
że nie jest rzeczą jasną, czy – a także na ile – Stefan Wilmont z takimi
wypowiedziami w ogóle się stykał. Są co do tego wątpliwości: człowiek siedzący
z Wilmontem w jednej celi w więzieniu w wywiadzie udzielonym portalowi Onet.pl
stwierdził, że w ciągu ok. pół roku, kiedy miał on bezpośrednią styczność ze
Stefanem Wilmontem na pewno nie oglądali oni wiadomości w TVP, lecz co najwyżej
w TVN i Polsacie. Ze słów wspomnianej osoby (a także z innej relacji) wynika
też, że Stefan Wilmont czytywał „Angorę”, Gazetę Wyborczą” „Dziennik
Bałtycki”, „Wprost” i „Politykę”. Z drugiej jednak strony dziennikarze „Gazety
Wyborczej” wykazali, że wbrew temu, co twierdziła Służba Więzienna, Stefan
Wilmont miał podczas swej odsiadki możliwość oglądania TVP Info. To jednak, że taką
możliwość posiadał to nie znaczy jeszcze, że tą akurat stację podczas swego
pobytu w więzieniu oglądał. Warto tu przy okazji zwrócić uwagę na to, że w
komentarzach na temat zabójstwa Pawła Adamowicza była nieraz mowa o tym, że
sprawca tej zbrodni mógł oglądać w więzieniu wyłącznie programy Telewizji
Polskiej, które szczuły przeciwko Adamowiczowi. Wygląda jednak na to, że była
to nieprawda.
Niezależnie jednak od tego, czego
dokładnie słuchał, co oglądał i co czytał Stefan Wilmont jego nienawiść wobec
Platformy Obywatelskiej i związanego z nią zapewne w jego odczuciu Pawła
Adamowicza nie mogła się wziąć z przysłowiowego powietrza – bo z niego akurat
nie można się choćby dowiedzieć, że istnieje jakaś tam Platforma Obywatelska,
albo kim jest (był) Paweł Adamowicz. Jakie więc były źródła owej nienawiści? Tu
znów można snuć wyłącznie pewne domysły, lecz czymś całkiem rozsądym wydaje mi
się przypuszczenie, że swą rolę przyczynieniu się do niej miał udział Stefana
Wilmonta (wówczas dwudziestoletniego) w demonstracjach przeciwko dążeniu przez
ówczesny rząd Donalda Tuska do ratyfikacji międzynarodowej umowy handlowej dotyczącej zwalczania obrotu towarami
podrabianymi, od jej anglojęzycznej nazwy Anti-Counterfeiting Trade Agreement
powszechnie określanej skrótem ACTA. W styczniu 2012 r. na ulicach polskich
miast przeciwko ratyfikacji przez Polskę ACTA protestowało tysiące osób,
krzycząc przy tym m.in. „Donek matole, skąd będziesz ściągał pornole?” albo
„Donald matole, twój rząd obalą kibole”. To w następstwie tych wydarzeń,
podczas których oczywiście padało wiele złych słów o Platformie Obywatelskiej i
rządzie, w skład którego partia ta wchodziła (oprócz PSL-u) Platforma
Obywatelska mogła się zacząć Stefanowi Wilmontowi źle kojarzyć – nie bez
znaczenia w przyczynieniu się do nastawienia S. Wilmonta wobec PO mógł mieć
fakt, że wywodzące się z Platformy Obywatelskiej władze Gdańska (a więc – uwaga
– Paweł Adamowicz, który był prezydentem tego miasta od 1998 r.) i Sopotu nie
wyraziły zgody na demonstracje przeciwko ACTA na swoim terenie, wskutek czego
kilku tysięczna manifestacja przeciwko ACTA odbyła się w Gdyni pod tamtejszym
ratuszem. (3)
Najważniejszym jednak czynnikiem,
który u Stefana Wilmonta rozbudził nienawiść wobec Platformy Obywatelskiej (i
pośrednio Pawła Adamowicz) nie były jakiejkolwiek treści prezentowane w takich
czy innych mediach – było nim wsadzenie go do więzienia za napady na banki.
Oczywiście, z reguły chyba uważamy, że zamykanie ludzi w więzieniach za takie
czyny, jak napady rabunkowe jest czymś uzasadnionym – mało kto uznałby też
chyba, że wyrok 5 i pół roku pozbawienia wolności, jaki Stefan Wilmont dostał
za swoje akcje, tj. cztery napady na placówki bankowe – raz z wiatrówką, a trzy
razy z pistoletem hukowym był wyrokiem jakimś szczególnie drakońskim. Lecz jest
rzeczą oczywistą – i jak wiemy powszechną – że przestępcy skazani na takie czy
inne wyroki twierdzą, że zostali ukarani zbyt surowo, albo że są po prostu
niewinni. No i w przypadku Stefana Wilmonta doszedł jeszcze do do tego
półtoraroczny pobyt w jednoosobowej celi na oddziale dla więźniów szczególnie
niebezpiecznych.
I teraz przypomnijmy sobie słowa,
które Stefan Wilmont wykrzyczał po zadaniu ciosów nożem Pawłowi Adamowiczowi.
Nie trzeba tu chyba słów tych dokładnie powtarzać, lecz – mając je w pamięci –
warto się nad nimi zastanowić w kontekście tego, jakie życiowe doświadczenia
miał Stefan Wilmont i kim on w ogóle był (jest). Morderca Pawła Adamowicza
krzyczał, że siedział w więzieniu (co niewątpliwie było prawdą) i był niewinny
– co oczywiście prawdą z praktycznie całą pewnością być nie mogło, ale Wilmont
mógł się jednak mimo wszystko czuć subiektywnie poszkodowany tym, że został
zamknięty w więzieniu i dodatkowo wpakowaniem go do jednoosobowej celi. Z jego
wypowiedzi wynikało również to, że w więzieniu torturowała go Platforma
Obywatelska. Słowa te najprawdopodobniej odnosiły się m.in. – aczkolwiek nie
koniecznie w sposób wyłączny – do trzymania go w jednoosobowej celi na „ence”. Co
do tego, czy trzymanie człowieka – jakby nie było – niebezpiecznego bandyty w
samotnej celi jest torturami, czy też nie można się zastanawiać – ale
niezależnie od tego, czy takie postępowanie z daną osobą „obiektywnie rzecz
biorąc” stanowi jej torturowanie jest rzeczą absolutnie prawdopodobną i
zrozumiałą, że Stefan Wilmont mógł takie postępowanie z nim tak akurat odbierać
– mogło mu się ono kojarzyć z tym pojęciem (bez wątpienia znanym mu z takich
czy innych wypowiedzi). Ale dlaczego miałaby go w więzieniu torturować
Platforma Obywatelska? Dla każdego człowieka, który myśli (w miarę choćby)
logicznie i posiada miminalną choćby wiedzę o więziennictwie stwierdzenie
Stefana Wilmonta, że w więzieniu torturowała go Platforma Obywatelska w
oczywisty sposób nie mogło być prawdziwe. Po pierwsze, jest czymś kompletnie
nieprawdopodobnym – i w praktyce po prostu niemożliwym – by jakiegoś człowieka
mogła torturować cała partia polityczna, licząca jakby nie było ileś tysięcy
członków. Po drugie, Platforma Obywatelska (rozumiana nawet jako tylko np.
jakaś część tej partii) nie mogła torturować S. Wilmonta w więzieniu z tego
powodu, że ani ta partia, ani jakiekolwiek inne ugrupowania polityczne nie
rządzą więzieniami i nie decydują o tym, kogo np. zamknąć na tzw. „ence”. W
więzieniach rządzi służba więzienna, której funkcjonariusze, włącznie z
dyrektorami aresztów śledczych i zakładów karnych oraz dyrektorem naczelnym tej
służby nie mogą należeć do jakichkolwiek partii politycznych. Żeby być bardziej
ścisłym – kierownictwo Służby Więziennej podlega oczywiście Ministerstu
Sprawiedliwości, w którym – jako minister i wiceministrowie – są oczywiście
osoby należące do takich czy innych partii – obecnie głównie Solidarnej Polski
Zbigniewa Ziobry, w czasie kiedy Stefan Wilmont trafił za kraty zapewne
Platformy Obywatelskiej. Politycy (z reguły partyjni) mogą mieć oczywiście
wpływ na działania służby więziennej i przyczyniać się do takiego czy innego
traktowania osadzonych za kratami – w tym również do ich – czy to w pewnej
przenośni, czy nawet dosłownie – torturowania. Ale choć taki wpływ partyjnych
polityków na postępowanie wobec więźniów jest przynajmniej w czystej teorii
możliwy, to w przypadku późniejszego zabójcy Pawła Adamowicza był on po prostu
kompletnie nieprawdopodobny. Po prostu – Stefan Wilmont był zbyt małym
pionkiem, zbyt cienkim chłystkiem, żeby jacyś politycy (choćby ci należący do
PO i mający pod swoją kontrolą Centralny Zarząd Służby Więziennej) mogli się
nim interesować; według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie był on politykom w
ogóle znany. Dlaczego więc S. Wilmont krzyczał, że był więzieniu torturtowany
przez Platformę Obywatelską? To proste. Ta partia kojarzyła mu się z władzą,
która zamknęła go za kratami. Na wykrzyczane przez Wilmonta ze sceny finału
WOŚP słowa trzeba też spojrzeć się poprzez pryzmat tego, kim był ich autor
(pominąwszy to, że był on wcześniej skazanym za napady rabunkowe bandytą, a
sekundy przed ich wypowiedzeniem został mordercą). Otóż, Stefan Wilmont był
(jest) człowiekiem, który swą edukację zakończył na szóstej klasie podstawówki –
żadne znane mi informacje nie wskazują na też na to, by w sposób szczególny
interesował się on życiem politycznym. Wilmont zamordował Adamowicza z powodu
skojarzenia go – początkowo słusznego, lecz w momencie dokonania czynu już
obiektywnie błędnego; od 2015 r. Adamowicz nie należał do PO – z Platformą
Obywatelską, którą znów – na skutek pewnych skojarzeń, wynikających oczywiście
w pewnej mierze z tego, co do niego docierało (np. w Polsce rządzi PO, PO jest
zła, bo chce wprowadzić ACTA, itp.), ale wynikających także z braku jego wiedzy
na temat np. funkcjonowania systemu penitencjarnego (np. tego, że strażnicy
więzienni muszą być bezpartyjni) postrzegał jako odpowiedzialną za wpakowanie
go do więzienia i torturowanie go tam. Z tej logicznej moim zdaniem analizy
wynika, że jakkolwiek słowa – takie czy inne treści, czy to publikowane w
mediach, czy bezpośrednio komunikowane Stefanowi Wilmontowi przez inne osoby
musiały w jakiejś mierzy przyczynić się do popełnienia morderstwa na Pawle
Adamowiczu, to zasadniczym źródłem emocji, które stały się podłożem dokonanej
przez niego zbrodni było niesłuszne w jego odczuciu wsadzenie go do więzienia i
traktowanie go tam w sposób uznany przez niego za torturowanie go.
Jak zatem widać, propaganda
podporządkowanych PiS-owi mediów najprawdopodobniej nie przyczyniła się do
zamordowania Pawła Adamowicza przez Stefana Wilmonta – ja w każdym razie w tym,
co czytałem na temat tej zbrodni nie znalazłem żadnego dowodu (choć to może by
było cokolwiek za duże słowo) na to, że Stefan Wilmont nasłuchał się bądź
naczytał jakichś tekstów mówiących złe rzeczy o Adamowiczu i w następstwie
rozbudzonej wskutek kontaktu z takimi treściami nienawiści wobec Pawła
Adamowicza postanowił go zabić.
Ale oczywiście mogę się w tej
opinii mylić – nie mogę mieć przecież pewności pewności odnośnie tego, czego
dokładnie słuchał, co oglądał i co czytał Stefan Wilmont. Przyjmijmy więc, dla
dobra argumentacji, że stykał się on z różnymi treściami atakującymi Pawła
Adamowicza (czy też ewentualnie także Platformę Obywatelską) i że to wpływ
takich treści wywołał u niego emocje, które popchnęły go do dokonania zbrodni.
Lecz jeśli by tak było – co miałoby z tego wynikać – a szczególnie (to pytanie
jest dla mnie najważniejsze) co miałoby z tego wynikać odnośnie zakresu
wolności słowa – czy może to, że wolność ta powinna być w pewnych sytuacjach
ograniczona, gdyż sprawa morderstwa Pawła Adamowicza pokazała, że pewne sposoby
korzystania z tej wolności (czy też jak kto woli jej nadużywania) mogą
prowadzić do tragicznych skutków?
Na początku tego tekstu przytoczyłem
szereg wypowiedzi zarejestrowanych użytkowników portalu „Wyborcza.pl” z których
wynikało, że ich autorzy chcieliby tego, by ci, którzy uprawiając propagandę
przeciwko prezydentowi Gdańska przyczynili się (ich zdaniem) do spowodowania
jego śmierci zostali osądzeni tak samo, jak bezpośredni sprawca zbrodni. Odnośnie
tych ludzi można rzecz jasna zadać pytanie, jaka jest ich świadomość prawna. Używają
oni takich określeń jak np. podżeganie i współudział, ale czy wiedzą, co
określenia te w sensie prawnym znaczą? Wyjaśnię więc, że podżeganie – zgodnie z
art. 18 § 2 k.k. – polega na tym, że ktoś, chcąc aby inna osoba dokonała czynu
zabronionego prawem karnym (a więc np. morderstwa) nakłania ją do tego. Dotyczy
to przy tym nakłaniania jakiejś konkretnej osoby do popełnienia czynu będącego
w myśl postanowień kodeksu karnego lub innej ustawy karnej przestępstwem – w
przypadku wypowiedzi skierowanej do wszystkich jednocześnie i do nikogo w
szczególności (a więc np. wypowiedzi w takim medium, jak telewizja, radio,
drukowana prasa czy ogólnie dostępna strona internetowa) mówić by raczej należało
o publicznym nawoływaniu do popełnienia przestępstwa, które stanowi
przestępstwo określone m.in. w art. 255 k.k. – prawnicy mówią, że publiczne
nawoływanie do popełnienia przestępstwa jest sui generis podżeganiem,
tym różniącym się od podżegania, o którym jest mowa w art. 18 § 2 k.k., że
kierowanym do właściwie nie wiadomo jakich, czy też po prostu dowolnych, osób,
najczęściej nieznanych jego autorowi, a nie do osoby konkretnej, jak w
przypadku podżegania, o którym jest mowa w części ogólnej k.k. (4) Z kolei
współudział w przestępstwie zgodnie z art. 18 § 1 k.k. polega na tym, że jakieś
osoby dokonują czynu zabronionego przez prawo karne wspólnie i w porozumieniu. Przypisywanie
mediom, w których pojawiały się treści atakujące Pawła Adamowicza podżegania,
czy też publicznego nawoływania do zabicia go – czy w ogóle wyrządzenia mu krzywdy
(a więc np. pobicia lub obrabowania), bądź współudziału w dokonanej na nim
zbrodni byłoby absurdem. Choć w pisowskich mediach mówiono i pisano mnóstwo
złych rzeczy o Pawle Adamowiczu – sugerujących np. że jest on człowiekiem o w
najlepszym wypadku wątpliwej uczciwości, lub wręcz, że jest on przestępcą – to
nie padały tam (o ile mi wiadomo) sugestie dokonania fizycznego ataku przeciwko
niemu. I oczywiście nie było też np. tak, że jakieś pisowskie media, działając
w porozumieniu ze Stefanem Wilmontem weszły na scenę finału WOŚP i np.
przytrzymywały Adamowicza, gdy morderca zadawał ciosy nożem, albo np. odwracały
uwagę ochrony od tego co się dzieje – w którym to przypadku moglibyśmy w sensie
prawnym mówić o współudziale w popełnionym przez S. Wilmonta przestępstwie.
To jeszcze nie znaczy – to trzeba
wyraźnie podkreślić – że postępowanie tzw. publicznych mediów odnośnie Pawła
Adamowicza było w porządku. Przede wszystkim, oczywiste jest, że Adamowicz był
w tych mediach nieproporcjonalnie częstym obiektem ataków. Jak zostało tu już
powiedziane, w 2018 r. na antenie różnych programów TVP mówiono o Adamowiczu
1773 razy – a więc, średnio rzecz biorąc, blisko pięć razy każdego dnia. To
dosyć dużo, jak na włodarza jednej z 2477 gmin i 302 miast (lub 964 włodarzy
zarówno miast, jak i gmin miejsko – wiejskich), bezpośrednio rządzącego
obszarem zamieszkałym przez mniej, niż 1/65 część ludności Polski i o
powierzchni równej mniej, niż 1/1 193 powierzchni całego kraju. Dalej,
jakkolwiek pewne treści na temat Adamowicz były per se zgodne z prawdą –
takimi treściami były np. wzmianki o prowadzonych przeciwko niemu
postępowaniach prokuratorskich czy sądowych – które obiektywnie rzecz biorąc
miały miejsce – to część tych treści raczej, na zdrowy rozum, nie mogło być po
prostu stwierdzeniem faktów, choćby negatywnie mogących świadczyć o Pawle
Adamowiczu. Można było w sposób uczciwy sugerować, że Paweł Adamowicz miał swój
udział w aferze Amber Gold? W programie telewizyjnym, który można byłoby
odbierać jako sugerujący związek Pawła Adamowicza z tą aferą można było
zobaczyć, jak prezydent Gdańska wraz z innymi samorządowcami ciągnie samolot
OLT Express. Publikacja takiego materiału nie jest – jak sądzę – w sensie
prawnym np. zniesławieniem, a w każdym razie nie powinna być traktowana jako takie
– z tego np. powodu, że z faktu ciągnięcia przez Adamowicza i innych działaczy
samorządowych samolotu należącego do umoczonej w aferę spółki niektóre osoby
mogą wyciągnąć wniosek, że Adamowicz był uczestnikiem tej afery. Ale mimo
wszystko, w materiale, o którym jest tu mowa zawarta była pewne nie do końca
wypowiedziana sugestia – co można o tym materiale powiedzieć, to na pewno to,
że nie był on dziełem uczciwego dziennikarstwa. Na zdrowy rozum, cienia
uczciwości nie mogło być też w wiązaniu Pawła Adamowicza (znów – przedstawionym
poprzez implikację) z aferą, której częścią było podpalanie budynków, w tym
także zabytkowych, w centrum Gdańska w celu przejęcia ich za bezcen przez
deweloperów. Z kolei oskarżanie Adamowicza o propagowanie nazizmu i komunizmu
opierało się na manipulacjach i nieuczciwych ocenach pewnych jego działań
(jeden z tramwajów gdańskiego ZKM został nazwany imieniem mającego związki z
nazizmem Adolfa Butenandta w wyniku głosowania internautów w 2011 r., w 2017 r.
po pokazaniu w programie 1 TVP materiału o związkach Butenandta z reżimem
hitlerowskim imię tramwaju zmieniono, odebrana przez niektóre osoby jako
propagowanie komunizmu decyzja o ponownym umieszczeniu napisu „imienia Lenina”
nad bramą nr 2 Stoczni Gdańskiej nie miała na celu propagowania ustroju
komunistycznego, lecz pokazanie, że ustrój ten upadł). Co najmniej dobrym
dziennikarskim zwyczajem (w każdym razie, gdy mówimy o dziennikarzach
pracujących w masowo oglądanej stacji telewizyjnej) jest też to, by dać
możliwość zabrania głosu osobie, której tyczy się taki czy inny materiał. Lecz
Adamowicz nigdy nie był proszony o zabranie głosu przez robiących progamy na
jego temat reporterów państwowej telewizji, niejednokrotnie natomiast w
programach tych wypowiadał się – także oczywiście na temat Adamowicza – jego
konkurent w wyborach samorządowych z ramienia PiS Kacper Płażyński.
Poza tym, choć to, co w
podporządkowanych PiS-owi mediach mówiono na temat Pawła Adamowicza nie było –
w ściśle prawnym tego znaczniu – podżeganiem, czy też publicznym nawoływaniem
do popełnienia przestępstwa – to nie da się wykluczyć tego, że prezentowane w
tych mediach treści mogły się przyczynić do zrodzenia się u jakiejś osoby, czy
jakichś osób przekonań i emocji, które stały się (co hipotetycznie jest możliwe
w przypadku Stefana Wilmonta) lub potencjalnie mogły się stać podłożem
kryminalnego działania. Tego rodzaju rzeczy niekiedy się dzieją – i tak np. ludzie
przekonani do opinii, że aborcja czy też zabijanie zwierząt jest złem tego
kalibru, co Holocaust podpalają czasem kliniki aborcyjne bądź rzeźnie i
laboratoria, gdzie eksperymentuje się na zwierzętach, ludzie przekonani do
opinii o potencjalnej zgubności manipulacji genetycznych czy bio lub
nanotechnologii niszczą czasem laboratoria, w których prowadzi się badania w
dziedzinie genetyki lub bio i nanotechnologii, osoby przejęte problemem
globlnego ocieplenia dokonują czasem takich czynów, jak podpalanie oskarżanych
o nadmierną emisję CO2 samochodów typu SUV, czy niszczenie rurociągów mających transportować
paliwo (którego spalanie przyczynia się do globalnego ocieplenia) – wśród
wspomnianych osób znalazły się też takie, które ze strachu przed skutkami
globalnego ocieplenia zamordowały jedno ze swych małych dzieci, usiłowały zabić
drugie – i strzeliły sobie w łeb, osoby przekonane do poglądu, że rozlewanie
się miast na otaczające je tereny jest moralnym złem podpalają czasem budynki
wznoszone na nie zamieszkałych wcześniej obszarach, niektórzy wyznawcy opinii o
równej wartości wszelkich żywych istot i nawet obiektów przyrody nieożywionej
niszczą czasem budynki i inne obiekty w imię przekonania, że człowiek nie ma
prawa eksploatować natury w stopniu większym, niż jest to niezbędne dla
zaspokojenia jego elementarnych życiowych potrzeb – i byli też tacy, którzy
kierowani opinią, że ludzie zagrażają całości biosfery chcieli wymordować całą
ludzkość; całkiem niedawno temu ludzie przekonani do opinii o szkodliwości tzw.
technologii 5G podpalali maszty telefonii komórkowej rzekomo wykorzystującej tą
technologię, byli też tacy, którzy fizycznie atakowali Chińczyków niewątpliwie
w związku z usłyszeniem lub przeczytaniem przez nich, że wirus SARS-COV2 wziął
się z Chin – i było też wielu takich, których do popełnienia przestępstw
przywiodło przeczytanie lub usłyszenie takich czy innych treści zawartych w
Biblii bądź (np.) w Koranie – i takich wreszcie, którym natchnienia do
popełnienia przestępstwa dostarczyła czy to informacja o prawdziwym
przestępstwie przedstawiona w mediach, czy też fikcyjne przedstawienie przestępstwa
w dziele sztuki. Zamachy na polityków też – na zdrowy rozum – byłyby mało
prawdopodobne, gdyby o politykach mówiono i myślano same dobre rzeczy. Jak w
opublikowanym w 1998 r. artykule „The moral failure of the clear and
present danger test” napisał prof.
David R. Dow z Uniwersytetu w Houston (nawiązując do stwierdzenia sędziego Sądu
Najwyższego USA O.W. Holmesa z jego votum separatum w sprawie Gitlow v. New York z 1925 r., że „każda idea jest podżeganiem”) „Nie ma
nic wartego powiedzenia, co nie mogłoby skłonić niektórych słuchaczy do
podjęcia działań - działań, które jak najbardziej mogą być niezgodne z prawem”.
I tak np. ktoś w wyniku słuchania poematu Byrona może stać się radykalnym
enwironmentalistą, zainspirowanym do mordowania przywódców politycznych
postrzeganych przez niego jako wrogów naturalnego środowiska. W początkowej
części tego tekstu przytoczyłem przykłady niegroźnych, zdawałoby się,
wypowiedzi – w każdym razie takich, których w najlepszym wypadku niewielu ludzi
chciałoby zakazać (i które jeśli gdzieś w praktyce bywają zakazane, to być może
w jakichś państwach autorytarnych i totalitarnych, ale nie w demokracjach –
nawet tych, które mają względnie daleko posunięte ograniczenia wolności słowa –
takich, jak np. Niemcy, będące chyba najlepszym na świecie przykładem tzw. demokracji
walczącej – ograniczającej wolność słowa, zrzeszania się i zgromadzeń w celu
zapobieżenia powrotowi nazizmu, a także np. nienawiści rasowej i innej) (5) – a
które jednak zainspirowały niektórych ich odbiorców do dokonania makabrycznych
aktów przemocy. Oczywiście, z niebezpieczeństwem, że to co jedni ludzie mówią,
piszą, czy jeszcze inaczej prezentują przyczyni się w jakiś sposób do tego, że
jacyś inni ludzie coś złego zrobią nie można przesadzać – jak w swojej książce
o „mowie nienawiści” i wolności słowa (6) pisała była przewodnicząca
Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich Nadine Strossen „z
wyczerpującego przeglądu badań na temat związków pomiędzy treściami
prezentowanymi w mediach i zachowaniami odbiorców wynika, że związki te są
słabe i dotyczą one tylko niewielkiego odsetka odbiorców”. Niemniej jednak
wiele, czy nawet mnóstwo rzeczy, które w taki czy inny sposób wyrażają jedni
ludzie może przyczynić się do szkodliwych i przestępczych działań ze strony
innych – jak w uzasadnieniu wyroku w sprawie American Booksellers Association v.
Hudnut (1985) napisał sędzia Sądu
Apelacyjnego Stanów Zjednoczonych dla VII Obwodu Frank Easterbrook „Dużo
wypowiedzi jest niebezpiecznych. Chemików, których prace mogą pomóc komuś
zbudować bombę, teoretyków polityki, których artykuły mogą zapoczątkować ruchy
polityczne prowadzące do zamieszek, mówców, których idee przyciągają protestujących
w gwałtowny sposób, wszyscy oni oraz inni pozostawiają po sobie straty. O ile
środek zaradczy (przeciwko szkodom, do których przyczyniają się wypowiedzi) nie
jest bardzo ściśle ograniczony, może on być bardziej niebezpieczny dla mowy niż
wszelkie wyroki za zniesławienie w historii”. Wspomniany tu także sędzia Sądu
Najwyższego USA Oliver Wendell Holmes w również wzmiankowanej tu opinii
(mniejszościowej) w sprawie Gitlow v. New York napisał, że „każda idea jest
podżeganiem. Przedstawia się ona jako oferta do wierzenia i jeśli się w nią uwierzy,
staje się ona podstawą działań, chyba że jakieś inne przekonanie przeważy nad
nią, bądź jakiś brak energii stłumi ruch w momencie jego narodzin. Jedyną
różnicą między wyrażeniem opinii a podżeganiem w węższym tego słowa znaczeniu
jest entuzjazm mówcy wobec rezultatu”. Zauważmy tu, że powyższe opinie,
wskazujące na to, że wiele wypowiedzi może być niebezpiecznych – w sensie ich
możliwości przyczyniania się np. do przestępstw – napisali nie jacyś zwolennicy
cenzury, chcący przy użyciu czy to prawa karnego, lub jeszcze innych środków
(np. cenzury prewencyjnej) zapobiegać szerzeniu potencjalnie szkodliwych
treści, lecz ludzie opowiadający się za daleko posuniętą wolnością słowa.
Tak jednak czy owak, niezależnie od
tego, czy jesteśmy za jakimś bardzo szerokim zakresem wolności ekspresji, czy
też nie musimy się zgodzić co do jednej rzeczy: gdybyśmy zakazali wszelkich
wypowiedzi, które choćby tylko pośrednio (np. stanowiąc pewien element w
przyczynieniu się do tego, że ktoś staje się wyznawcą określonych poglądów),
czy też przypadkowo, w sposób niezamierzony przez autora (jak to z całą
pewnością miało miejsce w przypadku np. filmu „Dziesięcioro przykazań” oraz
morderstw i gwałtów popełnionych w jakimś następstwie obejrzenia tego filmu
przez Heinricha Pommerenke) mogą się przyczynić do dokonania przez niektóre
osoby czynów krzywdzących innych, to wówczas zapanowałaby niewyobrażalnie
szeroka cenzura. W hipotetycznym państwie, które zabraniałoby wszelkich
wypowiedzi, które choćby pośrednio, jako pewien element w łańcuchu przyczyn,
albo przypadkowo, czy choćby w sposób wyobrażalny ale niemożliwy w konkretnym
przypadku do przewidzenia mogą prowadzić do szkodliwych czynów jednych ludzi
przeciwko drugim zakazane byłyby – rzecz jasna – wszystkie wypowiedzi, o
których dotychczas była tu mowa. Zakazane oczywiście byłyby kryminały i horrory,
gdyż mogą one dostarczyć niekórym ludziom natchnienia do popełnienia mniej lub
bardziej doskonałych zbrodni. Podobnie, prezentowanie drogich i luksusowych
towarów w filmach, czy reklamach byłoby zabronione, gdyż może ono u niektórych
osób wzbudzić emocje, mogące stać się podłożem np. kradzieży (chciałbym tu zauważyć,
że w pewnym badaniu na temat efektów wprowadzenia telewizji w USA na
przestępczość stwierdzono, że o ile nie da się wykazać, by pojawienie się telewizji
wiązało się z jakimś konsekwentnym wzrostem liczby takich przestępstw, jak
morderstwa, rozboje, włamania czy gwałty, to stwierdzono w nim jednocześnie, że
telewizja przyczyniła się do wzrostu liczby kradzieży – jakby nie było, czynów
nie tak strasznych jak np. zabójstwa, ale wyrządzających czasem całkiem
dotkliwą szkodę ich ofiarom. Autorzy badania stwierdzili, że przyczyną wzrostu
liczby kradzieży w następstwie pojawienia się telewizji było nie naśladowanie
pokazywanych w filmach przestępczych zachowań, lecz wywoływanie uczuć zawiści i
zazdrości u niektórych telewidzów poprzez pokazywanie luksusowego stylu życia i
towarów, których telewidzowie ci nie byli w stanie nabyć w legalny sposób).
Zabroniona byłaby nie tylko „mowa nienawiści” w sensie wypowiedzi, które w
jawny sposób lżą, poniżają, wyszydzają,czy znieważają takie lub inne grupy
rasowe, narodowe, religijne czy jakiekolwiek inne, ale także wszelkie
wypowiedzi mogące sugerować niektórym ich odbiorcom, że członkowie takich czy
innych grup rasowych, wyznaniowych etc. są czy też mogą stać się przyczyną
takich lub innych problemów społecznych – jakby nie było, np. fala przemocy skierowanej
przeciwko imigrantom, która ogarnęła Niemcy wkrótce po zjednoczeniu tego kraju
w 1990 r. była w największej mierze skierowana nie przeciwko członkom tych
grup, które „obiektywnie rzecz biorąc” stwarzały największe problemy społeczne
– np. w sensie zajmowanie miejsc pracy, bądź mieszkań, które mogliby przecież
zajmować rodowici Niemcy, lecz przeciwko członkom tych grup, o których
najwięcej mówiono i pisano w mediach – przy czym wypowiedzi dotyczące takich
grup lub osób należących do nich, które w jakiś sposób przyczyniały się do
antyimigranckich nastrojów i skierowanej przeciwko imigrantom przemocy nie były
bynajmniej (w każdym razie, jeśli chodzi o wypowiedzi ukazujące się legalnie
istniejących gazetach, czy też wypowiadane w radiu bądź telewizji) „mową
nienawiści” w sensie wypowiedzi zakazanych przez art. 130 kodeksu karnego RFN,
tj. takich, które nawołują do nienawiści, przemocy albo arbitralnych działań
przeciwko części populacji, bądź znieważają, oczerniają lub zniesławiają część
populacji. Zabronione byłoby informowanie może niekoniecznie o wszelkich
wydarzeniach, ale na pewno o wydarzeniach mogących budzić u części osób
dowiadujących się o nich silne emocje (i bez wiedzy o których ostatecznie rzecz
biorąc dałoby się jakoś żyć – np. mieszkańcy Korei Północnej zdaje się, że
nadal nie wiedzą o tym, że w Europie Wschodniej i Środkowej upadł komunizm… a
jednak jakoś żyją nie posiadając tej wiedzy). Podstawy do takiego podejścia –
jeśli ktoś chciałby zakazać wszelkich wypowiedzi mogących mieć złe skutki - byłyby
całkiem mocne: i tak np. pewne badania przeprowadzone w Holandii wykazały, że
zamachy terrorystyczne (będące, jak rozumiem, zamachami mającymi miejsce przede
wszystkim w innych krajach) o których osoby nie będące ich bezpośrednimi
świadkami mogły dowiedzieć się wyłącznie za pośrednictwem mediów (bądź we
względnie rzadkich przypadkach na podstawie bezpośrednich relacji świadków
takich zdarzeń) powodowały statystycznie istotne wzrosty liczb przestępstw z
nienawiści z użyciem przemocy. Można też tutaj wskazać na to, że przekazy
dotyczące zamachów terrorystycznych z 11.09.2001 r. w USA - które oczywiście
widziało na własne oczy mnóstwo ludzi - lecz które jednak bezpośrednio mogły
być obserwowane tylko przez w sumie drobną część ludności Stanów Zjednoczonych
w oczywisty sposób przyczyniły się do kilkukrotnego wzrostu liczby aktów
przemocy i innych „przestępstw z nienawiści” przeciwko muzułmanom. Podobnie,
zaostrzanie się konfliktu żydowsko – palestyńskiego wokół czy to Zachodniego
Brzegu Jordanu czy tzw. Strefy Gazy, dla osób żyjących z dala od wspomnianych
miejsc możliwe do zaobserwowania tylko dzięki przekazom w mediach przyczyniało
się do zwiększania się liczby fizycznych ataków ze strony mieszkających w
krajach europejskich muzułmanów i Arabów przeciwko mieszkającym w tych krajach
Żydom. Wydawać by się wreszcie mogło, że nie ma przekonania, które bardziej
mogłoby powstrzymywać wyznających je ludzi przed czynieniem zła (a już w
szczególności tak strasznego zła, jak dokonane z premedytacją morderstwo) jak
przekonanie, że człowiek ma nieśmiertelną duszę, która po jego śmierci w
zależności od tego, jak człowiek ów żył albo idzie do nieba, gdzie cieszy się
niekończącym się nigdy wspaniałym wiecznym życiem, albo też idzie do piekła,
gdzie przez całą wieczność cierpi niewyobrażalne męczarnie. Może i takie
przekonanie powstrzymało niektórych ludzi od zrobienia czegoś złego. Lecz
chciałbym mimo wszystko zauważyć, że niewątpliwie bardzo szczerze wyznający
powyższe przekonanie John List w następstwie właśnie tego przekonania zamordował
swą żonę, teściową, oraz dwójkę dzieci, po to, by uratować odchodzących jego
zdaniem od religijnego stylu życia członków swej najbliższej rodziny przed
piekielnym ogniem i zapewnić im miejsce w niebie. Jeszcze inne idee, niż
przekazy na temat piekła i nieba mogły w pewien sposób przyczynić się do
popełnionej przez Johna Lista zbrodni. Dlaczego List, posyłając w swym
przekonaniu do nieba swą teściową, żoną i dwójkę dzieci nie bał się, że sam
pójdzie do piekła za niewątpliwie straszny, wręcz potworny czyn, jakim było
poczwórne morderstwo (w każdym razie na tyle, by ze strachu przed taką możliwą
konsekwencją nie dokonać tego czynu)? Moim zdaniem swą rolę w myśleniu Johna
Lista, które przywiodło go do dokonania makabrycznej zbrodni mogła odegrać
chrześcijańska idea, że Bóg może wybaczyć człowiekowi nawet najcięższy grzech
(co prawda, z wyjątkiem tzw. grzechu przeciwko Duchowi Świętemu). Po części do
zbrodni dokonanej przez Johna Lista mogło go przywieść przekonanie, że ubóstwo,
na krawędzi którego znalazł się na skutek utraty pracy w banku nie tylko jest
czymś nieprzyjemnym, ale jest też grzechem (czy też, powiedzmy, przejawem
boskiej niełaski). Takiego akurat przekonania John List nie mógł nabrać z
przysłowiowego powietrza, lecz musiało się ono wziąć w jego głowie w efekcie
wypowiedzi innych osób – niewątpliwym źródłem tego przekonania było nauczanie
luterańskiego kościoła, do którego List należał.
Jak zatem widać, zakazanie
wszelkich wypowiedzi mogących choćby w pośredni lub niezamierzony sposób
prowadzić do zła byłoby czymś absurdalnym. Czegoś takiego z praktycznie
całkowitą pewnością nikt nie chce. Lecz są tacy, którzy chcieliby zakazać
pewnych tylko potencjalnie choćby (uczciwie mówiąc) niebezpiecznych czy
szkodliwych wypowiedzi. I tak, jak było tu już wspomniane, wielu ludzi uważa za
słuszne zakazy „mowy nienawiści”. I jeśli to, co pisały osoby, których
wypowiedzi z portalu Wyborcza.pl zostały przytoczone na wstępie tego artykułu
nie było po prostu wyrażeniem negatywnego stosunku wobec autorów wypowiedzi,
które ich zdaniem przyczyniły się w jakiś sposób do zamordowania Pawła
Adamowicza, lecz czymś więcej, to jasne jest to, że osoby te uważają, iż
autorzy wypowiedzi, które mieli oni na myśli i które miały tragiczny według
nich rezultat nie powinni móc się chronić za zasłoną wolności słowa.
Lecz nie kwestionując bezpośrednio
przekonania tych osób, że Paweł Adamowicz został zamordowany w następstwie
mówienia i pisania różnych złych słów na jego temat proponuję króciutki intelektualny
eksperyment. Wyobraźmy sobie mianowicie taką oto sytuację: ktoś dokonuje
zamachu na ważnego, albo nawet najważniejszego polityka odgrywającej obecnie
największą rolę polityczną w Polsce partii. Przypuścmy, że sprawca zamachu
zostaje złapany. Wyobraźmy sobie następnie, że zamachowiec mówi, że dokonał
swego uznawanego przez prawo za zbrodnię czynu dlatego, bo zaatakowany przez
niego polityk niszczy demokrację, prawa obywatelskie, ośmiesza Polskę na
świecie i odpowiedzialny jest za śmierć kobiet, które zmarły w następstwie
orzeczenia trybunału konstytucyjnego Julii Przyłębskiej zakazującego aborcji z
przyczyn embriopatologicznych. Pytanie do tych, którzy chcieliby posadzić na
ławie oskarżonych osoby, które swymi wypowiedziami szczującymi na Pawła
Adamowicza przyczyniły się ich zdaniem do jego śmierci jest takie: czy
chcieliby oni zrobić to samo z ludźmi wyrażającymi (słuszne zresztą, moim
zdaniem) opinie, że w Polsce z winy rządzącej partii i jej przywódcy niszczona
jest praworządność, poważnie zagrożona jest demokracja, niszczona jest
przyroda, łamane są prawa kobiet, ludziom z powodu inflacji, za którą odpowiada
rząd żyje się coraz trudnej, itd.?
Odpowiedzi na to pytanie –
przynajmniej w sposób generalny – zapewne nigdy nie poznam, ale zadaję sobie –
znów, w sposób czysto retoryczny – pytanie o to, ilu ludzi pytanie takie sobie
postawiło? Lecz nie znając nawet udzielonych przez inne osoby odpowiedzi na to
pytanie na zdrowy rozum można być pewnym jednego: w najlepszym wypadku
niewielu. W takich sprawach dominuje u nas myślenie plemienne: pisowscy
propagandyści mówili i pisali złe i brzydkie rzeczy o Pawle Adamowiczu, więc to
oni są winni jego śmierci. Ale trochę ponad 8 lat przed zabójstwem Pawła
Adamowicza została popełniona w Polsce inna polityczna zbrodnia, której ofiarą
padli działacze opozycyjnego wówczas PiS-u. 19 października 2010 r. 62 letni
wówczas Ryszard Cyba wtargnął do biura poselskiego PiS w Łodzi i oddał 8
strzałów z pistoletu w kierunku pracownika biura Marka Rosiaka, który wskutek
trafienia go czterema kulami zmarł na miejscu, a następnie zaatakował nożem
również pracującego w biurze Pawła Kowalskiego, trafiając go dwukrotnie w szyję
i raniąc mu ręce, którymi Kowalski próbował się zasłaniać. Według świadków w
czasie ataku Cyba krzyczał, że nienawidzi PiS-u i chce zabić Kaczyńskiego. Już
po zatrzymaniu go przed strażników miejskich dodał, że żałuje, że nie ma już
broni, bo by powystrzelał
wszystkich pisowców. W czasie swego procesu przez Sądem
Okręgowym w Łodzi (został skazany na dożywocie z możliwością ubiegania się o
warunkowe przedterminowe zwolnienie po minimum 30 latach odsiadki) Cyba
odczytał następujące oświadczenie: „Na
początku chciałbym przeprosić pokrzywdzonych za to, co zrobiłem, ale winę
ponosi PiS, Jarosław Kaczyński i Lech Kaczyński, który spóźnił się na samolot,
a nie chcąc spóźnić się na uroczystości w Katyniu, doprowadził do Katastrofy
Smoleńskiej przez zmuszenie załogi samolotu do lądowania w bardzo trudnych
warunkach atmosferycznych i słabo wyposażonym lotnisku. Według mnie to Lech Kaczyński jest największym Mordercą Polskim od czasu II wojny światowej. Ale ciemny lud
wszystko kupi. Jacek Kurski buduje Mordercy pomniki, na które nie
zasługuje. Na pomniki
zasługuje tylko Generał Jaruzelski, który rządził Polską w trudnych czasach komunizmu,
gdy byliśmy pod okupacją Związku Radzieckiego”. Zdaniem
zwolenników PiS-u powodem dokonania wspomnianej powyżej zbrodni była kampania
nienawiści wymierzona w tę partię i jej lidera (Cyba krzyczał, że chciał
zamordować Kaczyńskiego, tylko miał za małą broń). I był nie tylko Cyba. 24
października 2022 r. do siedziby PiS przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie
usiłował wtargnąć 20 – letni mężczyzna, który następnie szarpał się
ochroniarzem, krzycząc do niego „Wołaj Kaczyńskiego, bo cię zabiję. Wołaj go!”.
W grudniu 2017 r. niejaki Sebastian K. rozbił szybę w drzwiach biura
poselskiego ówczesnej posłanki PiS Beaty Kempy, rozlał łatwopalną substancję i
podpalił wnętrze. Tylko dzięki temu, że policjanci i strażacy zdążyli w porę
zadziałać pożar się nie rozprzestrzenił. Czy wspomniane powyżej czyny miały
związek z takimi czy innymi słowami? To chyba oczywiste. Ryszard Cyba nie mógł
wiedzieć o tym, że Lech Kaczyński doprowadził do katastrofy lotniczej w
Smoleńsku spóźniając się na samolot, a następnie zmuszając załogę samolotu do
lądowania we mgle i na lotnisku nie posiadającym systemu ILS, bez zetknięcia
się wcześniej z pewnymi słowami. Podobnie, ktoś kto usiłował siłą wtargnąć do
siedziby PiS-u w Warszawie i w taki sposób spotkać się z Kaczyńskim musiał coś
słyszeć, albo czytać coś o tym ostatnim (i o kierowanej przez niego partii) i
to raczej niekoniecznie rzeczy dobrych. Z kolei Sebastian K. który usiłował
podpalić biuro poselskie Beaty Kempy powiedział w czasie przesłuchania: „Chciałem
tę partię (PiS) upokorzyć, chciałem upokorzyć Kempę. Chciałem doprowadzić do
tego, by ta partia się rozpadła”. „Dodam, że mi też się nie podobają planowane
zmiany w ordynacji wyborczej. Ja nie czytałem tej ustawy, ale opieram się na
opiniach ekspertów, np. Borysa Budki, który krytykował te ustawy. Tak samo
krytykowali te ustawy politycy PSL, Nowoczesnej i dziennikarze”. Sprawca czynu,
o którym jest tu mowa powiedział też, że śledził doniesienia na temat
procedowania zmian w ordynacji wyborczej w telewizji TVN oraz w Polsacie i
czerpał inspirację z tego, jak w telewizjach tych przedstawiano proces
uchwalania ustaw, które miał na myśli. W przypadku ostatniego ze wspomnianych
tu przestępstw jest najbardziej jasne, jakie słowa wpłynęły na sprawcę tego
przestępstwa, pośrednio przyczyniając się do popełnienia przez niego potencjalnie
bardzo groźnego czynu. No, tylko czy ktoś uważa, że słowa, o jakie tu chodzi
powinny być zakazane z tego powodu, że wpływając na kogoś takiego, jak
wspomniany Sebastian K. mogą one przyczynić się do dokonania takiego
przestępstwa, jak podpalenie, lub czegoś jeszcze gorszego? Czy ktoś uważa, że
krytykowanie np. projektów takich czy innych ustaw powinno być zabronione z
tego powodu, że może ono wzbudzić u jakiegoś świra emocje, które popchną go do
np. podpalenia biura poselskiego posła będącego zwolennikiem krytykowanej
ustawy? Pytania tego rodzaju wydają mi się cokolwiek retoryczne. Jakkolwiek nie
znam oczywiście wszystkich odpowiedzi na to pytanie – gdyż jest to zwyczajnie
niemożliwe – oczywiste jest, że w przypadku, gdyby takie wypowiedzi, jak te, w
następstwie nasłuchania się których Sebastian K. postanowił podpalić biuro
poselskie Beaty Kempy były zakazane, zakazana byłaby w istocie rzeczy sama
demokracja. Lecz chciałbym zauważyć, że związek przyczynowo – skutkowy między
wypowiedziami posła Borysa Budki, polityków PSL, Nowoczesnej i dziennikarzy,
którzy krytykowali forsowane przez PiS zmiany w prawie wyborczym, a czynem
Sebastiana K. był na zdrowy rozum bardzo podobny do ewentualnego związku
przyczynowo – skutkowego między jakimiś negatywnymi wypowiedziami na temat
Pawła Adamowicza i tym, co być może w jakimś następstwie wpływu na niego tych
wypowiedzi zrobił Stefan Wilmont. Jeśli więc zdaniem niektórych ludzi takie
wypowiedzi, jak te, które ich zdaniem przyczyniły się do zamordowania Pawła
Adamowicza powinny prawnie tępione, to dlaczego ich zdaniem nie powinny być w
podobny sposób tępione wypowiedzi, które przyczyniły się do podpalenia biura
poselskiego Beaty Kempy? Jest możliwa jakaś w miarę choćby dobra odpowiedź na
to pytanie? Ktoś mógłby – być może – powiedzieć, że wypowiedzi o Pawla
Adamowiczu szkalowały go jako człowieka, podczas, gdy wypowiedzi, które w jakiś
sposób przyczyniły się do podjęcia przez Sebastiana K. decyzji o podpaleniu
biura Beaty Kempy były wypowiedziami o działaniach ludzi – polityków. Lecz
jeśli nawet istnieje dla kogoś jakaś różnica między jednymi, a drugimi
wypowiedziami, nie jest w jakikolwiek sposób jasne np. to, że pierwsze z tych
wypowiedzi mogą łatwiej, prędzej czy z większym prawdopodobieństwem przyczynić
się do tego, że ktoś dokonana jakiegoś groźnego czy wręcz zbrodniczego czynu,
niż te drugie. Tak czy owak, jasne jest, że jeżeli przyjmuje się, że takie lub
inne wypowiedzi mogą być prawnie zakazane, bądź cenzurowane z tego powodu, że
mogą mieć one niebezpieczny wpływ na takich osobników, jak Stefan Wilmont,
Ryszard Cyba, czy Sebastian K. (czy też na ludzi będących sprawcami np.
przestępstw z nienawiści przeciwko osobom należącym do takich lub innych grup
narodowych, rasowych, osób LGBTQ+ itd.) to granica, poza którą zakazy
wypowiedzi nie mogą się posunąć przestaje być widoczna. Bo, jak stwierdził
sędzia Holmes, podżeganiem jest – czy lepiej mówiąc może być – tu
niejako poprawił go wspomniany tu również David R. Dow – każda idea.
Wracając zaś do będącego antybohaterem
tego tekstu S. Wilmonta – i problemu, co sprawiło, że zamordował on Pawła
Adamowicza warto jest zwrócić uwagę na inne przyczyny dokonanej przez niego
zbrodni, niż niewykluczony, ale też nie wykazany w sposób jasny i przy tym z
całą praktycznie pewnością mglisty wpływ takich czy innych wypowiedzi na jego
psychikę. Wilmont, jak wiemy, nie był jakimś – przepraszam za użycie
nienaukowego terminu – wariatem, który rzucając się z nożem na Pawła Adamowicz
nie wiedział, co robi –przeciwnie – jego działanie było dobrze przygotowane.
Lecz nie był to też ktoś, kto – znów użyję kolokwializmu – miał równo pod
sufitem – sąd zresztą uznał, że dokonał on zbrodni będąc w stanie ograniczonej
poczytalności i orzekł, że wyrok dożywocia z możliwością ubiegania się o
warunkowe przedterminowe zwolnienie po odbyciu co najmniej 40 lat kary powinien
on odbywać w warunkach terapeutycznych (zaś wcześniej jeden z zespołów biegłych
psychiatrów uznał, że w momencie dokonania zamachu na Pawła Adamowicza był on niepoczytalny).
W 2016 r. – kiedy Wilmont odsiadywał wyrok 5 i pół roku więzienia za napady na
banki – na podstawie trzytygodniowej obserwacji i leczenia w Zakładzie Opieki
Zdrowotnej Aresztu Śledczego w Szczecinie zdiagnozowano u niego schizofrenię
paranoidalną – chorobę charakteryzującą się przede wszystkim urojeniami i
omamami. Już po zabójstwie Adamowicza i badaniach Wilmonta w szpitalu przy
areszcie śledczym w Krakowie przewodniczący Polskiego Towarzystwa Psychiarii
Sądowej Jerzy Pobocha stwierdził, że czyn dokonany przez Stefana Wilmonta można
pokazywać studentom medycyny jako klasyczny objaw zaburzeń
związanych ze schizofrenią paranoidalną. Ja oczywiście nie czuję się
kompetentny do tego, by stwierdzić, czy Stefan Wilmont w momencie dokonywania
swojego czynu był tylko częściowo poczytalny, całkowicie poczytalny czy może
zupełnie niepoczytalny. Pewne jest jednak, że po prostu zdrowym, normalnym
psychicznie człowiekiem Wilmont nie był (nie jest) na 100%. Psychiczny stan
Stefana Wilmonta, do którego mogło przyczynić się m.in. trzymanie go przez
półtora roku w jednoosobowej celi mógł być tak samo przyczyną dokonania przez
niego zbrodni, jak możliwy, choć nie udowodniony wpływ na niego „mowy
nienawiści”. Lecz co się robi w więzieniach ze skazanymi (w tym także mającymi
prędzej czy później wyjść na wolność) u których stwierdzono schizofrenię
paranoidalną – bądź inne zaburzenia psychiczne, których przejawem może być
dokonywanie jakichś groźnych dla innych osób (bądź też dla nich samych) czynów?
Wygląda na to, że raczej niewiele – jak można przeczytać w tym tekście „więźniów często pozostawia się samym sobie, w
niektórych przypadkach więźniowie są karani za nieprzyjmowanie leków choćby
naganą albo w skrajnym wypadku pobytem w celi izolacyjnej. Program zajęć
terapeutycznych dla więźniów z zaburzeniami jest co najmniej skromny, o ile w
ogóle istnieje. (…) Prawda jest taka, że więźniowie często na terapię czekają
miesiącami, albo sami nie chcą w niej uczestniczyć, natomiast służba zdrowia
jest po prostu w więzieniu niedostateczna”.
Można też wskazać jeszcze jedną
rzecz, która całkiem bezpośrednio mogła się przyczynić do tego, że Stefan
Wilmont zamordował Pawła Adamowicza podczas finału WOŚP – chodzi tu mianowicie
o organizację tej imprezy. W sprawie tej, jak wiadomo, odbył się osobny proces
karny przed Sądem Rejonowym Gdańsk – Południe, w wyniku którego pięć osób
odpowiedzialnych za organizację koncertu zostało uniewinnionych od postawionych
im zarzutów, skazani natomiast zostali (na 6 oraz 5 miesięcy więzienia w
zawieszeniu na 2 lata) właściciel oraz dyrektor firmy ochroniarskiej „Tajfun”,
która zajmowała się zapewnieniem
bezpieczeństwa podczas finału WOŚP. Sędzia Anna Jachniewicz stwierdziła, że
obaj oskarżeni byli odpowiedzialni za to, że większość osób, które zatrudniała
firma „Tajfun” nie przeszła wcześniej odpowiedniego szkolenia, a ponad 20 z nich stanowiły osoby
nieletnie. Wskazała też na to, że zabrakło ochroniarzy przy jednym z wejść na
scenę – tym, którym według świadków miał na nią wbiec zamachowiec.
Mówiąc więc krótko, jest bardzo
prawdopodobne, że gdyby ochrona na koncercie towarzyszącym finałowi WOŚP była
profesjonalna – a wszystkie wejścia na scenę był odpowiednio obstawione – to
Paweł Adamowicz zapewne by żył, a Stefan Wilmont, gdyby został ujęty z bojowym
nożem najprawdopobniej albo trafiłby do więzienia za usiłowanie jeśli nie
zabójstwa, to co najmniej ciężkiego uszkodzenia ciała – jego działanie może
byłoby uznać za bezpośrednie zmierzanie do dokonania czynu zakazanego prawem
karnym, pewną wątpliwość ewentualnie można byłoby mieć co do tego, czy celem
tego działania było spowodowanie czyjejś śmierci, czy tylko np. ciężkich
obrażeń – zaś w przypadku uznania go za chorego psychicznie z pewnością
trafiłby do zamkniętego szpitala.
Lecz po zabójstwie Pawła Adamowicza
nie podniósł się jednak krzyk o słabe i nieprofesjonalne zabezpieczenie czy to imprezy,
podczas której doszło do popełnienia tej zbrodni, czy też innych podobnych
wydarzeń, pomimo tego, że w przypadku, gdyby wszystkie wejścia na scenę finału WOŚP
były stosownie pilnowane do zamachu na Pawła Adamowicza mogłoby nie dojść,
podniósł się natomiast krzyk na temat „mowy nienawiści” której rola w
przyczynieniu się do zamordowania prezydenta Gdańska w przeciwieństwie choćby
do roli, jaką w dostaniu się Stefana Wilmonta na scenę finału WOŚP, a następnie
zadaniu ciosów nożem Adamowiczowi odegrało nie obstawienie jednego z wejść na
tą scenę przez ochroniarzy (a także ich nieprzeszkolenie) była co najwyżej
mglista. Dlaczego? To proste. Temat niewłaściwego zabezpieczenia koncertu,
podczas którego zamordowany został Paweł Adamowicz nie nadaje się do wzbudzenia
zbiorowych emocji – jest to właściwie po części temat – można by rzec –
techniczny, natomiast temat „mowy nienawiści” – i to „mowy nienawiści” w
mediach podporządkowanych PiS-owi – o, to zupełnie coś innego.
Jak już pisałem w tym tekście, nie
twierdzę, że to co mówiono i pisano we wspomnianych mediach na temat Pawła
Adamowicza na pewno nie przyczyniło się w jakikolwiek sposób do jego śmierci.
Nie mam też oczywiście zamiaru twierdzić, że z mediami tymi nie ma – delikatnie
mówiąc – pewnych problemów. Czymś oczywistym jest, że media publiczne w Polsce
są skrajnie upolitycznione – dodać też należy, że jakaś część (niewielka)
mieszkańców Polski jest w stanie na swoich telewizorach odbierać wyłącznie
telewizję tzw. publiczną. Jest rzeczą kompletnie nienormalną, że regionalne
gazety i portale internetowe, które – wydawałoby się – powinny służyć m.in.
kontrolowaniu władzy i ujawnianiu dokonywanych przez nią niegodziwości i
nadużyć są obecnie własnością firmy paliwowej, w której 49,90% udziału ma skarb
państwa.
W związku ze sprawą zabójstwa Pawła
Adamowicza i rolą, jaką w przyczynieniu się do tej zbrodni odegrała – być może
– „mowa nienawiści” bądź jakaś inna „mowa” przyszła mi do głowy jeszcze jedna
myśl. Po krótkim okresie narodowego pojednania, który zapanował po tzw.
katastrofie smoleńskiej, PiS zrobił z tej tragedii swego rodzaju pałę na swoich
politycznych przeciwników. Mówione było, że samolot TU 154-M, którym polska
delegacja na czele z prezydentem Lechem Kaczyńskim leciała na uroczystości 70
rocznicy zamordowania polskich oficerów przez NKWD (na rozkaz Stalina) w
Katyniu został zniszczony w wyniku zamachu terrorystycznego dokonanego z
inicjatywy Władimira Putina i co najmniej za cichą zgodą Donalda Tuska („trzy
wybuchy”), prezes PiS podczas organizowanych przez szereg lat pod pałacem
prezydenckim w Warszawie tzw. miesięcznic smoleńskich powtarzał, że prawda na
temat tego, co dokładnie stało się w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. jest coraz
bliżej. Wielu ludzi uwierzyło w opowiastki, z których wynikało, że katastrofa
smoleńska nie była po prostu wypadkiem lotniczym spowodowanym błędami w
pilotażu, lecz efektem zbrodniczego działania.
Lecz dowody na to, że w Smoleńsku miał
miejsce zamach były mizerne, a tak właściwie, to dowodów tych – w znaczniu
dowodów poważnych i zweryfikowanych – po prostu nie było. Zaś w nadanym w
telewizji TVN24 reportażu Piotra Świerczka „Siła Kłamstwa” w sposób nader
dobitny pokazane zostały manipulacje, jakich dokonała badająca sprawę przyczyn
katastrofy smoleńskiej tzw. podkomisja Antoniego Macierewicza – np. przemilczenie
faktów z raportu amerykańskiego Narodowego Instytutu Badań Lotniczych (NIAR),
ukrywanie niewygodnych ekspertyz, w tym także zleconych przez podkomisję – lub cytowanie
tych ekspertyz w sposób wybiórczy i z przekłamaniem ich sensu, itd. Ci, którzy
próbowali używać katastrofy smoleńskiej jako broni politycznej – myślę tu
przede wszystkim o Jarosławie Kaczyńskim - dość dawno już zresztą po cichu
wycofali się z używania tej broni – widząc, że posługiwanie się nią przyniesie
im więcej szkody, niż pożytku z racji niemożliwości udowodnienia tezy, że
prezydent Lech Kaczyński i inne osoby lecące do Smoleńska padły ofiarą zbrodni.
Ale teza o „zamachu smoleńskim” przez kilka lat była używana przez PiS w roli kija
na przeciwników tej partii. I sporo ludzi w Polsce wierzyło w prawdziwość tej
tezy – w każdym razie, jak można się dowiedzieć z tego tekstu, badanie CBOS z 2021 r.
wykazało, że 24% Polaków raczej zgadzało się z tezą, że Lech Kaczyński mógł
zginąć w wyniku zamachu, a 10% zgadzało się z tą tezą zdecydowanie.
Czy można twierdzić, że opozycja antypisowska
posługuje się sprawą zamordowania Pawła Adamowicza i „mowy nienawiści” która
jakoby do tej zbrodni doprowadziła w celu atakowania rządzącej obecnie partii
(koalicji) w sposób podobny do tego, jak PiS walił w swoich oponentów „zamachem
smoleńskim”? Nie tak prosto. Tragedie, do których doszło 10 kwietnia 2010 r.
koło lotniska w Smoleńsku, oraz 13 stycznia 2019 r. w Gdańsku w oczywisty
sposób miały różny charakter i przyczyny. W Smoleńsku samolot po prostu uderzył
w drzewo tracąc ok. 1/3 lewego skrzydła na skutek wcześniejszych błędów załogi,
odwrócił się grzbietem do góry, a następnie uderzył w ziemię, ulegając
kompletnej destrukcji. Oczywiście, katastrofa smoleńska miała swoje polityczne
podteksty – takie, jak wywieranie nacisków na załogę po to, by ta podjęła
lądowanie (słowa „zmieścisz się śmiało” wypowiadane przez szefa lotnictwa
wojskowego gen. Andrzeja Błasika do pilotów). Niezależnie jednak od tego, jakie
były głębsze przyczyny katastrofy, do której doszło w 2010 r w Smoleńsku, to na
podstawie badań technicznych, dotyczących choćby słynnych „czarnych skrzynek”
można było ustalić np. to, czy w samolocie doszło do wybuchu, czy też nie. Bezpośrednia
przyczyna śmierci Pawła Adamowicza była prosta: zabójca zadał mu trzy ciosy
nożem, w tym jeden prosto w serce. Ale tego, co doprowadziło sprawcę tej
zbrodni do jej popełnienia nie da się ustalić w sposób zbliżony do tego, w jaki
można ustalić, dlaczego doszło do katastrofy smoleńskiej. Nie możemy być pewni
tego, co i w jaki dokładnie sposób podziałało na Stefana Wilmonta tak, że
postanowił on wbić bojowy nóż w brzuch i klatkę piersiową Pawła Adamowicza.
Oczywiście, pewne przypuszczalne czynniki, które doprowadziły Wilmonta do
popełnienia zbrodni możemy wskazywać. Jak wspomniałem już w początkowej części
tego tekstu jakąś rolę w przyczynieniu się do zamordowania Pawła Adamowicza
musiała odegrać „mowa” – ostatecznie rzecz biorąc, tylko dzięki jakiejś „mowie”
Stefan Wilmont mógł wiedzieć o tym, że istnieje coś takiego, jak Platforma
Obywatelska, tylko „mowa” mogła sprawić, że uznał on, że to Platforma
Obywatelska torturowała go w więzieniu i tylko dzięki jakiejś „mowie” mógł on
kojarzyć Pawła Adamowicza – poniekąd w chwili dokonania swojego czynu już
błędnie – z tą partią. Nikt chyba jednak nie uważa, że wypowiedzi, które
musiały przyczynić się do tego, że Stefan Wilmont w następstwie przekonania o
tym, że był w więzieniu torturowany przez Platformę Obywatelską (czy to
bezpośrednio, czy może raczej za sprawą tej partii – to nie jest jasne) i
skojarzenia Pawła Adamowicza z tą partią powinny być prawnie zakazane – nikt
chyba nie uważa nawet, że są to wypowiedzi zasługujące na czysto moralne
potępienie czy choćby krytykę. Trudno jest sobie w jakikolwiek miminalnie
choćby poważny sposób wyobrazić zakaz mówienia o tym, jakie partie istnieją w
Polsce (czy w innych krajach), jakie mają programy, jacy są ich liderzy, czy są
przy władzy czy też w opozycji – nikt też chyba nie uważa, że w mówieniu czy
pisaniu o takich rzeczach jest cokolwiek złego. Jednak taka „mowa” o której w
gruncie rzeczy trudno jest cokolwiek złego powiedzieć musiała w jakiś sposób
przyczynić się do zbrodniczego czynu dokonanego przez Stefana Wilmonta, gdyż
bez tej „mowy” nie wybrałby on Pawła Adamowicza na ofiarę ataku (oczywiście,
niewykluczone jest, że popełniłby on jakąś inną zbrodnię – ale to inna sprawa.
Pewnym tego, że tak by było być nie można). Czy do tego, że Stefan Wilmont
zamordował Pawła Adamowicza przyczyniła się jakaś inna „mowa” od wskazanej
powyżej? Mam tu na myśli „mowę” którą można byłoby określić – wielu ludzi z
pewnością zgodziłoby się z takim jej określeniem – jako mowę niewłaściwą?
(7) Mam tu na myśli wypowiedzi zawierające np. nieprawdziwe informacje –
szczególnie formułowane w złej wierze – zawierające obelgi, czy też groźby,
bądź wreszcie zawierające zachęty do dokonania aktu przemocy bądź pochwalające
przemoc. Odpowiedź na to pytanie jest taka: nie da się z absolutną pewnością
powiedzieć, że na pewno nie, ale nie da się też stwierdzić tego, że z pewnością
tak.
Jest też kwestia wiary w głoszone (czy wyznawane)
przez siebie stwierdzenia. Jak już powyżej wspomniałem, w nadanym w stacji
telewizyjnej TVN24 reportażu Piotra Świerczka „Siła kłamstwa” dobitnie pokazane
zostały manipulacje, jakich tzw. podkomisja smoleńska dokonała, aby „udowodnić”
zakładaną przez siebie tezę, że samolot z polską delegacją lecący do Smoleńska
został zniszczony w wyniku eksplozji. Wniosek z tego nadzwyczaj dokładnie
przygotowanego filmu jest więc jasny: czegokolwiek nie uważaliby nie będący
ekspertami w dziedzinie katastrof lotniczych ludzie, którzy uwierzyli w to, że
w Smoleńsku miał miejsce zamach na życie Lecha Kaczyńskiego, praktycznie
oczywiste jest to, że ludzie lansujący tezę o dokonanej w Smoleńsku zbrodni w
cyniczny sposób kłamali – kto jak kto, ale Antoni Macierewicz musiał co
najmniej wiedzieć o manipulacjach dokonywanych przez kierowaną przez niego
podkomisję.
Ludzie twierdzący, że do zabójstwa Pawła Adamowicza doprowadziła
„mowa nienawiści” nie muszą świadomie kłamać upatrując przyczyny tej zbrodni w
tak czy inaczej pojmowanym „hejtspiczu” (używam wyrażenia „hate speech” w jego
spolszczonej pisowni, gdyż jest rzeczą raczej jasną, że do zamordowania Pawła
Adamowicza raczej nie przyczyniła się „mowa nienawiści” w sensie wypowiedzi np.
rasistowskich czy antysemickich – a więc takich, które tradycyjnie zwykło się
określać mianem „hate speech”). Mogą być szczerze przekonani, że tak właśnie
było – i zapewne po prostu są. Lecz jest to niebezpiecznie łatwe wytłumaczenie
tego, co stało się Gdańsku podczas finału WOŚP. A właściwie nie tyle tego, co
tam się stało – bo to jest doskonale wiadome – lecz raczej tego, dlaczego to
się stało.
Łatwo jest kojarzyć złe słowa ze złymi
czynami. I jakby się nad tym trochę zastanowić to nie trudno jest dojść do
wniosku, że pewne czyny, w tym także złe i zbrodnicze nie zdarzałyby się bez
pewnych słów. Jest tak dlatego, że – jak w swoim eseju „When is speech dangerous?” napisał Jonathan
Leader Maynard „Istoty ludzkie nie mogą bezpośrednio doświadczać większości
rzeczywistości politycznej i społecznej. Nie możesz na przykład osobiście
obserwować ogólnego bezrobocia w kraju, jego poziomu bezpieczeństwa narodowego,
zakresu oszustw zasiłkowych lub skali zagregowanego rasizmu. Co najwyżej możemy
mieć tylko własne, anegdotyczne relacje z takimi zjawiskami, a nie z całością.
Nie możemy też być wszędzie naraz i nie możemy doświadczyć wszystkich wydarzeń
politycznych, które mają miejsce. Za wszystko, czego nie doświadczamy
osobiście, jesteśmy, jak powiedział filozof John Hardwig, „epistemicznie
zależni” od innych: od gazet, ekspertów, polityków, przyjaciół i
współpracowników, którzy pośredniczą w tych fragmentach rzeczywistości dla nas.
Taka mediacja odbywa się w przeważającej mierze za pośrednictwem mowy. Znaczna
część naszej wiedzy i postaw wobec otaczającego nas świata jest nieuchronnie
kształtowana przez sposób, w jaki świat jest nam przedstawiany w mowie innych”.
To oczywiście nie znaczy, że ludzie nie robiliby różnych złych rzeczy, gdyby
tego czy owego się nie nasłuchali, nie naoglądali czy nie naczytali. W dawnych
czasach, kiedy znakomita większość ludzi nic nie czytała i nie oglądała
praktycznie nic poza tym, co siłą rzeczy musiała widzieć w swym bezpośrednim
otoczeniu i nawet pewnie niewiele mówiła i słuchała – była w każdym razie
pozbawiona szerokiej wiedzy o świecie i nie narażona na wpływ różnych
potencjalnie niebezpiecznych idei poziom międzyludzkiej przemocy był bez porównania
wyższy, niż w czasach dzisiejszych. Brutalne zachowania, które po ludzku
moglibyśmy określić mianem „przestępstw z nienawiści” zdarzają się nie tylko u
przedstawicieli gatunku homo sapiens, ale także u zwierząt, odnośnie których
można być całkowicie pewnym tego, że nie zetknęły się one z żadną „mową
nienawiści” (a także nie oglądały pełnych przemocy filmów, itd.). Weźmy tu np.
walki między członkami różnych stad szympansów, jak żywo przypominające
zdarzające się czasem między ludźmi waśnie na tle narodowościowym, czy
etnicznym. Niemniej jednak, jest rzeczą praktycznie pewną, że niektóre najogólniej
mówiąc złe czyny nie miałyby praktycznej szansy się zdarzyć, gdyby sprawcy tych
czynów nie zetknęli się wcześniej z pewnymi wypowiedziami. Jak już jakiś czas
temu pisałem „na zdrowy rozum … nie byłoby podpalania klinik aborcyjnych i
zabójstw wykonujących zabiegi przerwania ciąży lekarzy, gdyby nikt nie głosił
idei świętości życia ludzkiego od chwili poczęcia i nie przedstawiał aborcji
jako wołającej o pomstę do nieba zbrodni. Podobnie, przypadki fizycznych ataków
na rzeczników zakazu aborcji nie miałyby miejsca, gdyby nikt nie głosił
twierdzeń, że zakaz aborcji jest oburzającym moralnie zamachem na podstawowe
prawo kobiety do decydowania o swoim ciele i macierzyństwie. Nie byłoby
podpalania rzeźni, firm futrzarskich, pojazdów do przewozu zwierząt rzeźnych i
laboratoriów, gdzie eksperymentuje się na zwierzętach, gdyby nikt nie mówił i
nie pisał o cierpieniach zwierząt zabijanych na żywność i futra lub
wykorzystywanych w laboratoryjnych doświadczeniach; czyny te byłyby też mniej
prawdopodobne bez przekonania ich sprawców do poglądu, że eksploatacja zwierząt
jest moralną zbrodnią. Nie byłoby podpalania laboratoriów prowadzących
eksperymenty genetyczne i badania w dziedzinie bio i nanotechnologii, gdyby
nikt nie głosił twierdzeń o potencjalnej zgubności manipulacji genetycznych i
bio lub nanotechnologii. Członkowie działającej w Meksyku grupy
„Individualidades Tendiendo a lo Salvaje” nie mordowaliby naukowców zajmujących
się bio i nanotechnologią bez przekonania ich do opinii o niebezpieczeństwie
bio i nanotechnologii. Podpalania obwinianych o nadmierną emisję CO2 i
przyczyniających się jakoby w sposób szczególny do efektu cieplarnianego samochodów
typu SUV nie byłoby bez szerzenia katastroficznych wizji skutków globalnego
ocieplenia. Francisco Lotero i Miriam Coletti z Argentyny nie zamordowaliby
swojego dziecka, nie usiłowaliby zabić drugiego i nie popełniliby samobójstwa
ze strachu przed skutkami globalnego ocieplenia, gdyby o skutkach tych nikt nie
pisał i nie mówił. Ekoterroryzm – stosowanie przemocy w obronie zagrożonego
przez ludzką działalność środowiska nie istniałby w świecie, w którym w kwestii
zagrożeń środowiska ze strony ludzkiej działalności panowałaby cisza.
Zdarzających się pod koniec lat 90 XX w. i w pierwszej dekadzie XXI w.
rozruchów podczas obrad WTO, MFW, Banku Światowego i tzw. grupy G8 nie byłoby,
gdyby nie obwiniano tych ciał o wyzysk, nędzę i niszczenie środowiska w krajach
(głównie) III Świata. Antyrządowe rozruchy nie zdarzałyby się w społeczeństwie,
w którym o rządzie mówiono i myślano by wyłącznie dobrze. Kryminalne wyczyny
skrajnych grup antyfaszystowskich w rodzaju Antify, takie, jak brutalne pobicia
osób składających kwiaty na grobie przywódcy przedwojennej „Zadrugi” Jana
Stachniuka 11 listopada 2005 r. na warszawskich Powązkach, osób jadących na
tzw. marsz niepodległości w 2010 r. Warszawie, czy też uczestników obchodów
Dnia Żołnierzy Wyklętych w 2013 r. w Lublinie nie miałyby miejsca bez
przekonania ich sprawców do opinii o narastającym czy odradzającym się
faszystowskim zagrożeniu, o tym, że dla osób o „faszystowskich” poglądach
(rozumianych przez nich niezmiernie szeroko) nie może być tolerancji, nawet
jeśli nie stosują one przemocy i do tego, że państwo jest wobec takich ludzi
nadmiernie tolerancyjne lub zwyczajnie bezradne – krótko mówiąc, do poglądów,
jakie głoszą antyfaszystowskie i antyrasistowskie organizacje typu „Otwartej
Rzeczypospolitej” czy stowarzyszenia „Nigdy Więcej”. Obecnie można byłoby też
dodać do tego np. to, że zdarzających się w szeregu państw Europy podpaleń
masztów telekomunikacyjnych wykorzystujących czy to faktycznie, czy tylko
rzekomo tzw. technologię 5G nie byłoby bez przekonania sprawców takich czynów
do opinii o szkodliwości tej technologii dla ludzkiego zdrowia lub nawet życia.
Niektórych podpaleń kościołów, do jakich doszło w Chile nie byłoby, gdyby ich
sprawców nie wzburzyły medialne doniesienia o seksualnym molestowaniu dzieci
przez księży i tuszowaniu tego faktu przez hierarchię kościelną – to samo można
powiedzieć o podpaleniach kościołów latem 2021 r. w Kanadzie, które w
praktycznie oczywisty sposób miały bezpośredni związek z emocjami, jakie u
niektórych osób wywołały medialne doniesienia o odkryciach masowych grobów
dzieci na terenie prowadzonych niegdyś przez m.in. Kościół Katolicki szkół dla
Indian – związek ten jest na zdrowy rozum ewidentny choćby w świetle faktu, że
płonęły kościoły oddalone o setki, czy nawet tysiące kilometrów od miejsc
takich odkryć”. Lecz czy z faktu, że wspomnianych powyżej czynów nie
byłoby – na zdrowy rozum – bez pewnych wypowiedzi należy wyciągnąć wniosek, że
wypowiedzi te powinny być prawnie zakazane dlatego, że przyczyniają się one w
jakiś sposób do takich czynów? Powinno się np. zakazać filmu „Niemy Krzyk” czy
wygłaszania twierdzeń zrównujących aborcję z morderstwem z tego powodu, że
takie wypowiedzi mogą wzbudzać u niektórych ludzi emocje, prowadzące ich do
dokonywania takich czynów, jak ataki na kliniki aborcyjne? Czy publikowanie
takich książek, jak np. „Wyzwolenie Zwierząt” Petera Singera, bądź „Wieczna
Treblinka” Charlesa Petersona – lub treści tego rodzaju, jak opis męczarni zwierząt w rzeźniach
autorstwa Janiny Maszewskiej – Knappe powinno być zabronione z tego
powodu, że czytanie takich publikacji może przyczynić się do powstania u części
ich odbiorców przekonań i emocji w następstwie których niektóre z tych
niektórych osób dokonają czynów, które zdaniem pewnych osób są może nawet
piękne i chwalebne, ale co do których istnieje jednak generalna zgoda, że są
one przestępstwami (jest przecież przestępstwem niszczenie cudzego mienia –
choćby to była np. rzeźnia)? Powinno się zabronić pisania o niszczeniu środowiska
naturalnego przez ludzką działalność lub nawet głoszenia poglądu, że ludzie nie
mają większej wartości niż, powiedzmy, dziki, szczury, muchy, czy bakterie z
tego powodu, że wpływ takich wypowiedzi na niektórych ludzi może przyczynić się
do zrodzenia się u tych ludzi poglądów mogących się stać podłożem
ekoterroryzmu? Powinno się zabronić mówienia i pisania o nadużyciach
dokonywanych przez niektórych księży z tego powodu, że może to wzbudzić u
niektórych (zapewne niezrównoważonych psychicznie) osób emocje prowadzące te
osoby do np. podpalania czy dewastowania kościołów? Powinno się zakazać
publikowania Biblii czy też Koranu, o których z powodzeniem można powiedzieć,
że przyczyniły się one do wielu brutalnych czynów – siłowego nawracania pogan
na chrześcijaństwo, prześladowania „heretyków” w ramach religii
chrześcijańskiej, wypraw krzyżowych, wojen religijnych między różnymi odłamami
chrześcijaństwa, palenia czarownic, wyczynów inkwizycji czy zamachów
terrorystycznych dokonywanych przez islamskich fundamentalistów? Należy
zabronić wyświetlania, bądź np. umieszczania w internecie filmów, o których
wiadomo, że natchnęły one niektóre osoby do zbrodniczych zachowań – takich np.
jak wspomniane tu już „Dziesięcioro Przykazań”, czy też „Matrix”, o którym co
najmniej kilka zaburzonych psychicznie osób twierdziło, że to wpływ, jaki
wywarło na nich obejrzenie tego filmu przyczynił się do dokonania przez nich
zabójstw, bądź (np.) „Korzenie” (o historii niewolnictwa w USA), o którym
młodzi Afroamerykanie bijący się z Białymi na ulicach amerykańskich miast
twierdzili, że to właśnie oglądanie tego filmu doprowadziło ich do popełnienia
przestępstw - a pewien Murzyn z Jamajki, który w Londynie zgwałcił białą
kobietę stwierdził, że to wspomniany film zainspirował go do tego, by
potraktować swą ofiarę tak, jak biali mężczyźni traktowali niegdyś czarne
kobiety?
Pewnym być można – na moje przynajmniej
wyczucie – jednego: pozytywnej odpowiedzi na powyższe pytania nie udzieliłby
nikt – z wyjątkiem może jakiejś garstki ekstremalnych zamordystów –
przypuszczalnie tak małej, że nie ma się co nimi zajmować. Lecz sądzę też, że
pozytywnej odpowiedzi na postawione powyżej pytania nie udzieliliby ci, którzy
uważają, że publicyści pisowskich mediów powinni ponieść odpowiedzialność za
przyczynienie się do śmierci Pawła Adamowicza, czy też w ogóle zwolennicy
prawnych zakazów np. „mowy nienawiści”. Problem jest tu jednak taki, że relacje
między wypowiedziami, odnośnie których wspomniane osoby uważają, że powinny być
one przedmiotem prawnych zakazów, a aktami przemocy, destrukcji mienia czy
bezprawnej dyskryminacji na tle rasistowskim czy jeszcze jakimś innym, nie są
zasadniczo rzecz biorąc inne, niż relacje między słowami, a destrukcyjnymi
czynami w przypadku tych wypowiedzi, których wspomniane osoby nie chciałyby –
jak sądzę – zakazać. Pojawia się więc pytanie: jeśli można zabronić pewnych
mogących przyczyniać się do złych rzeczy (np. aktów przemocy) wypowiedzi (np.
„mowy nienawiści”), dlaczego nie można zabronić innych wypowiedzi, które w
podobny sposób mogą przyczyniać się do szkodliwych działań ze strony niektórych
ich odbiorców (a więc np. wypowiedzi obrońców środowiska naturalnego i praw zwierząt,
wypowiedzi przeciwników eksperymentów genetycznych i bio czy nanotechnologii,
wypowiedzi mówiących o powodowanym ludzką działalnością globalnym ociepleniu i
jego możliwych skutkach, itd.)? Jakby nie było, przy użyciu argumentów, które
zdaniem wielu ludzi uzasadniają zakazy jednych wypowiedzi (wielu ludzi jest np.
zdania, że „mowa nienawiści” powinna być zabroniona z tego powodu, że może ona
prowadzić do przemocy) z powodzeniem można byłoby uzasadnić zakazy innych
wypowiedzi – w tym także tych, na których zakazanie z praktycznie całkowitą
pewnością nie zgodziliby się nawet zażarci zwolennicy prawnego tępienia czy to „mowy nienawiści” czy pornografii, czy propagowania zachowań pedofilskich czy innych
budzących kontrowersje rodzajów ekspresji (a więc np. „kłamstwa oświęcimskiego
(8) „fake newsów”, obrażania władz, obrażania uczuć religijnych, itd.).
Na powyższe pytanie powinni odpowiedzieć zwolennicy zakazów
niektórych rodzajów aktów ekspresji. Jaka byłaby ta odpowiedź – czy może raczej
szereg odpowiedzi – szczerze mówiąc, nie wiem. Lecz odnosząc się do poruszonego
tematu warto przytoczyć fragment artykułu, jaki na początku 2011 r. na swej
stronie internetowej opublikował angielski libertarianin Sean Gabb. W artykule
tym – zatytułowanym „The Latest Shootings in America: An English View” Gabb podobnie jak
ja w tym tekście nawiązał do sprawy zbrodni dokonanej na osobie zaangażowanej w
życie polityczne – w tym przypadku zamachu na członkinię Izby Reprezentantów
amerykańskiego Kongresu Gabrielle Giffords (została ona postrzelona w głowę,
lecz przeżyła) i problemu tego, czy i jak do tej zbrodni mogła przyczynić się
najogólniej rzecz biorąc „mowa”. Zwrócił on uwagę na to, że w nacjonalistycznym
magazynie internetowym „American Renaissance” który czytywał zamachowiec nie
było podżegania do przemocy. Nie było nawet – jak stwierdził – „najmniejszego
nieumiarkowania języka, z wyjątkiem przypadków, gdy konieczne było zacytowanie
słów innych”. Przypomniał on też zamachy bombowe, do których doszło w 1999 r. w
Londynie. O przyczynienie się do tych zamachów oskarżano Brytyjską Partię
Narodową. Lecz nikt nie był w stanie wykazać, że partia ta rekomendowała komukolwiek
popełnienie przestępstw.
Co więc w takich przypadkach robią ci, którzy uważają, że
pewne wypowiedzi powinny być karalne z tego powodu, że przyczyniają się one do
przestępczych czynów? Otóż, odwołują się do takich pojęć, jak „klimat
nienawiści”. Jak pisał Sean Gabb „Mówiono, że BNP stworzył środowisko, w którym
akty przemocy były bardziej postrzegane jako uzasadnione”. „Tego samego
argumentu – zauważył ten sam autor - używa lobby antypornograficzne. Nikt nie
może udowodnić, że pokazywanie zdjęć nagich kobiet jest bezpośrednim
nawoływaniem do gwałtu. (Zwolennicy zakazu pornografii) twierdzą więc, że te
zdjęcia w jakiś sposób „odczłowieczają” wszystkie kobiety i zwiększają
prawdopodobieństwo, że zostaną one zgwałcone”.
Jednak, jak napisał Sean Gabb, ktokolwiek używa takiego
argumentu na rzecz ograniczenia wolności słowa to „argument ten opiera się na
triku. Podżeganie do przemocy oznacza winę. Inspiracja w najgorszym przypadku
implikuje związek przyczynowy. Każdy, kto używa tego argumentu, musi być
złoczyńcą lub głupcem. Jestem pewien, że większość z tych, którzy go używają,
to złoczyńcy. Są złoczyńcami, ponieważ nigdy nie stosują go konsekwentnie. Na
przykład nigdy nie czytałem pism zebranych Marksa i Engelsa. Jednak to, co
przeczytałem, nie zawiera żadnego bezpośredniego podżegania do masowego
zniewolenia i masowego mordu. Jest tam jednak silna mieszanka donosu i
utopijnej fantazji, która oczywiście zainspirowała tworzenie terrorystycznych
rządów. Ponownie, przytoczone słowa Chrystusa sugerują więcej niż kobiecą
niechęć do przemocy. Ale Jego (9) obietnica życia wiecznego dla wszystkich,
którzy posłuchają Jego wezwania do pokuty, od dwóch tysięcy lat inspiruje
różnego rodzaju inkwizycje. Czy zatem powinniśmy użyć argumentu „klimatu
nienawiści”, aby zakazać „Kapitału” Marksa lub zamknąć Kościół
rzymskokatolicki?”. Nasuwa się więc tutuj pytanie: czy ci, którzy chcieliby
widzieć „pisowską szczujnię” na ławie oskarżonych z powodu teoretycznie rzecz
biorąc możliwego, ale co najmniej trudnego do udowodnienia i z całą pewnością
nie zamierzonego przyczynienia się do zamordowania Pawła Adamowicza, względnie
ci, którzy domagają się karania za „mowę nienawiści”, „propagowanie faszyzmu”,
szerzenie pornografii itd. to głupcy, czy może jednak złoczyńcy? Odpowiadając
na to pytanie – bo chyba siłą rzeczy muszę, skoro je zadałem, powiem tyle, że
osobiście byłbym cokolwiek powściągliwy z używaniem takich określeń, jak te,
którymi posłużył się Sean Gabb. Przypuszczam, że większość ludzi, których
miałem na myśli to personalnie uczciwe i odznaczające się przynajmniej
przeciętną inteligencją osoby. Lecz mimo wszystko praktycznie pewien jestem
jednego: o takich sprawach, jak te, o których jest mowa choćby w tym tekście
względnie mało kto myśli w sposób naprawdę samodzielny. Raczej jest tak, że
wyrażający swe opinie na takie tematy dołączają się do pewnych „chórów” –
zamordowany został „nasz” prezydent Gdańska, w mediach „wrogów” mówiono i
pisano o nim złe rzeczy, więc to te media winne są zbrodni. Rozumowanie
zastępują emocje.W przypadku tak strasznego czynu, jak zabójstwo Pawła
Adamowicza są one całkowicie zrozumiałe. Ale o czymś takim, jak związki
pomiędzy „mową” – czyli różnymi wypowiedziami atakującymi zamordowanego w 2019
r. prezydenta Gdańska, czy w ogóle odnoszącymi się do niego, czy też np. do
partii, do której do pewnego momentu on należał – a czynem dokonanym przez
Stefana Wilmonta warto jest myśleć w sposób chłodny. Nigdy zapewne nie będziemy
wiedzieli, czy związki te (poza tym, co jest rzeczą oczywistą – np. że tylko
dzięki jakiejś „mowie” Wilmont mógł coś wiedzieć o PO i o Adamowiczu)
występowały i jakie dokładnie one były. Lecz jeśli nawet występowanie tych
związków było udowodnionym faktem, wyciąganie z tego faktu wniosków o potrzebie
ograniczenia wolności słowa byłoby błędem – gdyby bowiem wnioski te zostały z
(hipotetycznego) faktu, o którym jest tu mowa wyciągnięte w sposób
konsekwentny, efektem musiałaby być przekraczająca granice absurdu cenzura.
Jeśli natomiast wniosków, o które tu chodzi nie wyciąga się w sposób
konsekwentny i zakazuje się tylko niektórych rodzajów wypowiedzi potencjalnie
mogących mieć złe skutki – jak przewiduje to zresztą obowiązujące prawo – to
rezultatem jest cenzura wybiórcza, stanowiąca – z powodzeniem można argumentować
– konstytucyjnie zakazaną dyskryminację niektórych ludzi z powodu ich przekonań
(10), mogąca prowadzić do poczucia dyskryminacji i nawet wyobcowania ze
społeczeństwa zarówno u tych, którzy wyznają poglądy, których głoszenie
zagrożone jest sankcjami prawnymi, jak i u tych, którzy w opisanej sytuacji
mogą odnosić wrażenie, że państwo nie chroni ich w dostateczny sposób przed
obraźliwymi czy nienawistnymi wypowiedziami i stwarzająca ryzyko postawienia
wolności słowa na przysłowiowej równi pochyłej. Niebezpieczeństwom, o którym tu
jest mowa najlepiej można zapobiec w jeden sposób – poprzez konsekwentne – przy
oczywiście zdecydowanym zwalczaniu takich zjawisk społecznych, jak politycznie
czy ideologicznie motywowana przemoc – respektowanie wolności słowa. Na co –
żeby było jasne – w bliskiej przyszłości nie liczę.
Przypisy:
1.
Na
pomysł dokonania zabójstwa w ten sposób, w jaki zrobił to Stefan Wilmont ktoś
mógłby wpaść pod wpływem lektury np. „Procesu” Franza Kafki, którego bohater
ginie po tym, jak w jego serce zostaje wbity nóż i przekręcony dwa razy.
Oczywiście, Wilmont według wszelkiego prawdopodobieństwa „Procesu” Kafki nie
czytał.
2.
Tego
rodzaju opinie szereg razy wyrażałem w tekstach opublikowanych na mojej stronie internetowej oraz blogu.
3.
Ważną
rolę w przyczynieniu się do wrogiego nastawienia Stefana Wilmonta do władzy – i
konkretnie również Platformy Obywatelskiej, która wówczas sprawowała rządy
mogła odegrać śmierć jego ojca w wypadku samochodowym w 2007 r. i niemrawo prowadzone
śledztwo w tej sprawie.
4.
Czy
podżeganie i publiczne nawoływanie do popełnienia przestępstwa powinno być
karalne? Na mój rozum, w pewnych sytuacjach tak, myślę jednak, że można mieć
poważne wątpliwości odnośnie zakresu kryminalizacji zarówno jednego, jak i drugiego.
Przede wszystim podżeganie, czy też publiczne nawoływanie do dokonania czynu
zabronionego prawem karnym nie musi prowadzić do dokonania, ani nawet –
powiedzmy – usiłowania, czy choćby tylko planowania popełnienia takiego czynu,
czy jedynie nawet chęci jego dokonania, bądź zastanawiania się nad tym, czy
takiego czynu nie dokonać. Może być więc ono czymś całkiem odległym od
faktycznego dokonania jakiegoś zabronionego prawem (i faktycznie wyrządzającego
szkodę) czynu i na zdrowy rozum w wielu przypadkach jest czymś de facto
niegroźnym – a w każdym razie nie groźniejszym od wypowiedzi, które literalnie
rzecz biorąc nie zawierają wezwań do łamania prawa.
Jeśli więc podżegające do zakazanych prawem (i krzywdzących
innych ludzi) działań wypowiedzi powinny być karalne, to w dwóch przypadkach.
Pierwszy z tych przypadków ma miejsce wówczas, gdy relacje między osobą
podżegającą do popełnienia przestępstwa, a kimś, do kogo kierowane jest
wezwanie do złamania prawa są takie, że druga z tych osób nie może po prostu
bezkarnie, bez jakichkolwiek konsekwencji dla siebie – choćby tylko w swoim odczuciu
– zlekceważyć skierowanych do niej słów. Owe konsekwencje nie dania posłuchu
podżegającym słowom rozumiem w sposób szeroki – mogą one oznaczać np. to, że
dana osoba zostanie np. pobita, czy nawet zabita (no cóż, w różnych mafiach
takie rzeczy się dzieją), ale mogą też oznaczać „tylko” np. wykluczenie tej
osoby z jakiegoś subiektywnie choćby ważnego dla niej kręgu ludzi, bądź gniew
przywódcy jakiejś grupy osób. Co tu jest ważne, to to, że osoba, o której tu
jest mowa nie dokonuje przestępstwa wyłącznie wskutek własnego, niewymuszonego
przez kogoś innego, wyboru jego popełnienia, lecz znajduje się pod naciskiem ze
strony kogoś innego, by je popełnić.
Drugi rodzaj sytuacji, w którym zachęcanie do popełnienia
przestępstwa może zasługiwać na karalność (i dotyczący raczej publicznego
nawoływania do popełnienia przestępstwa, niż prywatnego podżegania skierowanego
do konkretnej osoby) obejmuje zdarzenia tego rodzaju, w których nie ma co
prawda wspomnianego powyżej rodzaju relacji między kimś wzywającym do złamania
prawa, a osobami, do których kierowana jest zachęta do przestępczego zachowania
(a w każdym razie tego rodzaju relacja nie musi między nimi występować – osoby
zachęcane do popełnienia przestępstwa mogą być osobiście nieznane
nawołującemu), lecz w wyniku dynamiki sytuacji, związanej z działaniem
mechanizmów psychologii tłumu droga od wezwania do popełnienia przestęptwa do
faktycznego jego dokonania (czy też usiłowania) przebiega na skróty, z
pominięciem procesów racjonalnego rozumowania i myślenia o tym, jakie
konsekwencje przyniesie działanie, do którego zachęcający do podjęcia tego
działania wzywał (takich np. jak możliwość poniesienia za to działanie
konsekwencji przewidzianych prawem karnym). Doskonały przykład takiego właśnie
zachęcania do przestępczego czynu dał podczas swego koncertu we wrześniu 2009
r. w Zielonej Górze raper Ryszard Andrzejewski pseudo „Peja”, który
zauważywszy, że pewien nastolatek pokazał mu obraźliwy gest (środkowy palec) zaczął do niego krzyczeć: „Ty, k..., pedale, jak ja
rapowałem, ty dziwko, to ty nie wiedziałeś, k..., jak się masz wysrać, k...” –
a następnie rzucił do tłumu: „Wiecie, co robić, wiecie, co z nim zrobić?
Rozjebać w ch... Wszystko na mój koszt!”. W rezultacie okrzyków Pei kilkunastu
mężczyzn rzuciło się na chłopaka – nie tego zresztą, który pokazał środkowy
palec Pei – bijąc go pięściami i kopiąc (wskutek zdarzenia nie odniósł on na
szczęście jakichś poważnych obrażeń).
Jak w opublikowanym w 2015 r. artykule „Nawoływanie do popełnienia
przestępstwa a wolność słowa na podstawie Brandenburg v. Ohio” napisali Maciej Zowczak i Mateusz Żyła (wówczas studenci
Uniwersytetu Wrocławskiego) to, co krzyczał Peja podczas wspomnianego powyżej
koncertu było „idealnym przykładem wypowiedzi,
które przechodzą (tzw.) test Brandenburga”. To ostatnie określenie
pochodzi od wyroku Sądu Najwyższego USA z 1969 r. w którym sąd ten, uznając za
niezgodną w Pierwszą Poprawką do Konstytucji ustawę o kryminalnym syndykalizmie
stanu Ohio, która przewidywała karę od roku do 10 lat więzienia za
„propagowanie obowiązku, konieczności bądź właściwości przestępstwa, sabotażu,
przemocy lub bezprawnych metod terroryzmu jako środka doprowadzenia do reform
politycznych lub przemysłowych” a także „za dobrowolne zgromadzenie się z
towarzystwem, grupą lub zbiorowiskiem osób, sformułowanym w celu nauczania lub
propagowania doktryn kryminalnego syndykalizmu” i kasując wydany w oparciu
o tą ustawę wyrok skazujący jednego z przywódców Ku Klux Klanu w stanie Ohio Clarence’a
Brandenburga na karę od roku do 10 lat pozbawienia wolności (w latach 60 w USA
takie określone tylko co do możliwych ram czasowych, lecz nie ściśle ustalone
wyroki w sprawach karnych cieszyły się dużą popularnością) za wygłoszenie
podczas filmowanego z jego inicjatywy (i pokazywanego później w telewizji)
spotkania członków tej skrajnie rasistowskiej organizacji takich stwierdzeń,
jak „Klan ma więcej członków w stanie Ohio, niż jakakolwiek inna organizacja.
Nie jesteśmy organizacją rewanżystowską, lecz jeśli nasz Prezydent, nasz
Kongres i nasz Sąd Najwyższy będą nadal dławić białą, Kaukaską rasę jest
możliwe, że jakiegoś rewanżu trzeba będzie dokonać” czy też „Osobiście uważam,
że Czarnuchy powinny zostać odesłane do Afryki, a Żydzi do Izraela” orzekł, że
„konstytucyjne gwarancje wolności słowa i prasy nie pozwalają stanowi na
zakazanie propagowania użycia siły lub złamania prawa, chyba, że takie
propagowanie ma na celu podburzenie lub wywołanie natychmiastowego bezprawnego
działania i jest prawdopodobne, że podburzy lub wywoła takie działanie”.
To, co krzyczał Peja podczas wspomnianego
tu koncertu z całą pewnością było wypowiedzią mającą na celu podburzenie jej
odbiorców do natychmiastowego bezprawnego działania i mogącą podburzyć takie
właśnie działanie. Wypowiedź Pei (dość powiedzmy sobie łagodnie potraktowana
przez sąd – dostał za nią 6000 zł grzywny – ale nie czepiam się tego) w
okolicznościach, w jakich miała ona miejsce nie stanowiła przekonywania do
jakichkolwiek poglądów, nie można też o niej powiedzieć, że po prostu
przekonywała ona do jakiegoś – choćby nawet przestępczego – działania – była to
praktycznie rzecz biorąc bezpośrednia apelacja do pięści.
W systemie prawnym, w którym takie
wartości, jak życie, zdrowie i w ogóle bezpieczeństwo ludzi są chronione takie
i mające miejsce w tego rodzaju, jak wspomniane powyżej okolicznościach
wypowiedzi, jak wypowiedź Pei nie mogą być tolerowane – stwarzają one bowiem
takie niebezpieczeństwo dla innych osób, że nie da się zapobiec realizacji tego
niebezpieczeństwa w sposób inny, jak poprzez kryminalizację takich wypowiedzi
(oczywiście, zakazanie takich wypowiedzi nie musi być stuprocentowo skuteczne w
sensie zapobieżenia takim wypowiedziom i powodowanym przez nie szkodom, ale
przecież żadne zakazy prawne nie mają całkowitej skuteczności). Jednak
większość wypowiedzi, o których można powiedzieć, że ich treść zawiera
nawoływanie do popełnienia przestępstwa jest na zdrowy rozum niegroźna – a w
każdym razie nie groźniejsza od wielu wypowiedzi nie nawołujących do
popełniania przestępstw. I tak np. w 2020 r. w ramach akcji
#hot16challenge, mającej na celu zbieranie pieniędzy dla służby zdrowia walczącej wówczas z koronawirusem Janusz Korwin -
Mikke nagrał rapowy kawałek, w którym pojawiły się takie m.in. słowa, jak „Socjalistów poszatkuję, bo to są
zwyczajne szmaty” „Trzeba wziąć takiego drania, obciąć jaja albo gorzej” oraz
„Więc pieprzeni socjaliści mają wisieć zamiast liści”. O słowach tych można było powiedzieć, że zawierają one wezwania do
dokonania czynów niewątpliwie stanowiących przestępstwa – no, ale czy ktoś się
poważnie obawiał, że pod wpływem usłyszenia tych słów jacyś ludzie zaczną
wieszać (albo kastrować) socjalistów? Podobnie, czy ktoś miał obawy, że wpis na
twitterze autorstwa niejakiego Kamila Kurosza, który napisał „Polsce jak
nigdy potrzebny jest wariant rumuński. Jestem coraz bliższy decyzji o
poświęceniu się dla Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i fizycznej eliminacji
kaczego ch...ka. Już za późno na litość. Trzeba tą pisowską zarazę unicestwić.
Fizycznie. Należy utajnić obrady, a następnie spędzić wszystkie pisowskie
szumowiny do jednej sali. I wpuścić gaz” doprowadzi do fizycznego ataku na –
jak to określił autor tej wypowiedzi – pisowskie szumowiny? Przecież dokonanie
czynu, do którego autor wspomnianego wpisu na twitterze wzywał było w praktyce
kompletnie nierealne (Kurosz został skazany przez Sąd Okręgowy w Warszawie na 3
miesiące ograniczenia wolności poprzez potrącanie 10% pensji, oraz listowne
przeproszenie pokrzywdzonych). W 1997 r. na ulicach Radomia pojawiły się
plakaty sygnowane przez „Komitet Samoobrony” na których napisane było: „Okradziono
cię?! Możesz, a nawet powinieneś się zemścić. Państwo stoi nierządem.
Aparat ścigania - bezsilny i skorumpowany. Pomóż sobie sam. Zabij
któregoś z tych śmieci, bo on zabije kiedyś ciebie. Nie czekaj.
Podpal mu mieszkanie, złam rękę, wybij oko. Zrób coś”. Podane były imiona,
nazwiska i adresy dziesięciu osób skazanych w przeszłości za rozmaite
przestępstwa. Tu sprawa była – wydawać by się mogło – poważna. Jednak żadna z
osób, której imię, nazwisko i adres widniały na rzeczonych plakatach nie
padła ofiarą przestępstwa popełnionego przez kogoś, kto zapoznał się z treścią
wspomnianych ogłoszeń. Podobnie, podczas rozruchów, które w 2011 r. ogarnęły
Londyn dwóch użytkowników Facebooka utworzyło na swych profilach „wydarzenia”
mające polegać na dokonaniu w konkretnym czasie i w konkretnych miejscach aktów
wandalizmu i przemocy. Jednak nikt z wielkiej liczby ich znajomych,
zaproszonych do udziału w tych „wydarzeniach”, nie dał się nakłonić do udziału
w zamieszkach – jedyną reakcją niektórych osób było nie popełnienie
przestępstw, lecz powiadomienie policji, która na profilach wspomnianych
„wydarzeń” umieściła informację o swojej obecności i konsekwencjach dla ich
ewentualnych uczestników.
Przedstawione powyżej przykłady pokazują, że wypowiedzi
nawołujące do popełniania przestępstw nie muszą być czymś w praktyce groźnym –
na pewno nie jest tak, że nieodmiennie prowadzą one do przemocy (czy innych
zakazanych prawem i szkodliwych zachowań). Czy znaczy to, że wypowiedzi,
których treścią jest zachęcanie do złamania prawa (nie będące przy tym
podburzaniem do przemocy tego rodzaju, jak to w wykonaniu Pei na koncercie w
Zielonej Górze w 2009 r.) nie mogą być przynajmniej w jakiś sposób
niebezpieczne? Owszem, jak najbardziej – zdrowy rozsądek dostarcza odpowiedzi,
że wzywanie do bicia, czy zabijania ludzi, bądź choćby tylko niszczenia mienia
stwarza większe ryzyko, że coś złego w następstwie takich wypowiedzi się
stanie, niż że coś złego stanie się w następstwie np. wypowiedzi mówiących o
tym, że trawa jest zielona, a niebo niebieskie. Lecz nie jest w konieczny
sposób tak, że wypowiedzi zawierające nawoływania do działań bezprawnych muszą
stwarzać większe ryzyko wywołania takich działań, niż wypowiedzi, w których
nawoływań takich literalnie rzecz biorąc nie ma. Wyobraźmy sobie w tym
kontekście dwóch blogerów, piszących o takich sprawach, jak prawa zwierząt czy
też aborcja. Przypuśćmy, że obaj wyrażają opinię, że to co dzieje się w takich
miejscach, jak rzeźnie, fermy zwierząt futerkowych, laboratoria, gdzie
eksperymentuje się na zwierzętach, bądź kliniki aborcyjne jest wołającym o pomstę
do nieba złem. Różnica między nimi jest natomiast taka, że pierwszy z nich
zachęca (w ogólnikowy sposób) do ataków na wspomniane miejsca (poprzez np. ich
demolowanie, podpalanie, czy podkładanie w nich bomb), natomiast drugi pisze,
że z potwornym złem, które jego zdaniem dzieje się we wspomnianych miejscach
nie należy nic robić, bo przecież się nie da (albo nie wolno). Można tylko
pisać jakieś tam listy, urządzać pikiety i demonstracje – w palcem na wodzie
pisanej nadziei na to, że może kiedyś – za 100 czy za 500 lat - ludzi ruszy
sumienie, tak że przestaną oni zabijać i zjadać zwierzęta (albo dokonywać
aborcji). Pytanie odnośnie tych blogerów jest takie: czy pierwszy z nich jest
bardziej niebezpieczny – w tym sensie, że to, co on pisze może przyczynić się
do popełnienia przez kogoś przestępstwa (przy czym jedna uwaga: zakładam, że ów
bloger nie organizuje popełniania żadnych przestępstw, a tylko, że jego
wpisy zawierają ogólnikowe nawoływania do zakazanych prawem działań, kierowane
do zupełnie nieznanych mu i niekontrolowanych przez niego osób) niż drugi?
Otóż, to wcale nie jest oczywiste. Być może, że niebezpieczeństwo jakie swymi
wpisami stwarza pierwszy z tych dwóch hipotetycznych blogerów jest na pierwszy
rzut oka bardziej widoczne. Lecz może być też tak, że przekonywanie ludzi o
tym, że coś jest niemożliwym do zniesienia złem i wywoływanie u nich dodatkowo
poczucia, że w ramach istniejącego systemu prawnego z owym złem tak naprawdę
nie da się nic zrobić (np. dlatego, że trudno jest sobie wyobrazić, by jakaś
większość parlamentarna mogła w bliskiej przyszłości przegłosować ustawę
całkowicie zabraniającą hodowania i zabijania zwierząt – czego radykalni
obrońcy praw zwierząt się domagają) może prowadzić do pobudzania u niektórych
osób nastrojów i emocji, które mogą popchnąć ich do przestępczych działań
równie dobrze, o ile nie w sposób bardziej w praktyce skuteczny, jak jawne
wyrażanie opinii o słuszności czy nawet konieczności popełniania przestępstw.
Warto też ponadto zauważyć, że szeroka karalność
nawołujacych do popełniania przestępstw wypowiedzi – taka, jaka występuje
choćby w prawie polskim – może de facto zwiększać, a nie zmniejszać
ryzyko mogące wynikać z tego rodzaju wypowiedzi. Aby uświadomić sobie, dlaczego
można zaryzykować postawienie takiej tezy wyobraźmy sobie następującą sytuację:
ktoś na swojej niezbyt popularnej stronie internetowej, czy też czytanym przez
względnie niewielką liczbę ludzi blogu zamieszcza wpis zawierający wezwanie do
np. wymordowania wszystkich pisowców, wszystkich konfederatów, wszystkich
zwolenników Tuska, wszystkich Rosjan, wszystkich Ukraińców, wszystkich
muzułmanów, wszystkich prawosławnych, itp. Z zawierającą wezwanie do
przestępczych działań wypowiedzią zaznajamia się – powiedzmy – kilkaset, czy
kilka tysięcy osób, z których oczywiście żadna nie popełnia przestępstwa, do
którego wzywała owa wypowiedź.
Jednak ktoś oburzony treścią zawierającej kryminalne
wezwania wypowiedzi składa w sprawie owej wypowiedzi donos do prokuratury. Ta
wszczyna dochodzenie, zaś o sprawie dowiadują się media. W rezultacie treść
wypowiedzi, która początkowo znana była – powiedzmy – kilkuset, czy może kilku
tysiącom osób pojawia się na portalach internetowych, mających miliony
użytkowników. Coś takiego oczywiście nie musi mieć jakichś groźnych skutków – i
zapewne nie będzie ich miało. Ale czy nie zwiększa to na zdrowy rozum (choć
oczywiście, w jakimś naprawdę nieokreślonym i zapewne niewielkim stopniu)
ryzyka, że coś złego się stanie? Warto też zwrócić na występujący w prawie
polskim paradoks dotyczący nawoływania do popełnienia przestępstwa i pisania –
informowania – o takim nawoływaniu. Jak wiadomo, nawoływanie do popełnienia
przestępstwa, czy to w jego typie podstawowym (o którym jest mowa w art. 255
k.k.) czy w typach kwalifikowanych (art. 117 § 3, art. 126a k.k.) jest w Polsce
przestępstwem czysto formalnym – karalność nawoływania nie zależy od tego, czy
ktoś popełni pod jego wpływem przestępstwo, nie zależy nawet od tego, czy
istniała realna możliwość, by przestępstwo do popełnienia którego ktoś wzywał
zostało faktycznie dokonane. Krótko mówiąc, ktoś może powiedzieć czy napisać
coś stanowiącego nawoływanie do popełnienia przestępstwa i mimo, że jego
wypowiedź nie miała żadnych negatywnych skutków trafić za tą wypowiedź do
więzienia. Natomiast np. dziennikarz piszący o nawoływaniu do popełnienia
przestępstwa i przytaczający treść zawierającej wezwanie do złamania prawa
wypowiedzi nie może zostać skazany, o ile jego wypowiedź ma postać informacyjną,
tzn. nie nawołuje on do popełnienia przestępstwa i nie pochwala nawoływania, o
którym pisał czy też mówił – nawet, gdyby ktoś pod wpływem właśnie jego
wypowiedzi popełnił przestępstwo. Wskazując taki paradoks nie mam oczywiście
zamiaru sugerować, że skoro nawoływanie do popełnienia przestępstwa (nawet
nieskuteczne) jest w Polsce karalne, to w takim razie przynajmniej prowadzące
do popełnienia przestępstwa informowanie o nawoływaniu do popełnienia
przestępstwa również powinno być zagrożone karą. To oczywiście zagrażałoby
swobodzie dziennikarskiej i ograniczałoby prawo ludzi do zaznajamiania się z
pewnymi zjawiskami w życiu publicznym – np. takimi, jak nawołujące do
popełniania przestępstw wypowiedzi niektórych osób. Karalność nawoływania do
popełnienia przestępstwa i niekaralność mówienia czy pisania o takim
nawoływaniu sugeruje jednak w moim odczuciu to, że nawoływanie do popełnienia
przestępstwa jest zakazane prawnie nie tyle z tego powodu, że jest ono czymś
niebezpiecznym, ile raczej, że jest ono uważane za coś niemoralnego – zapewne z
tego powodu, że stanowi wyraz zamiaru doprowadzenia do popełnienia
przestępstwa. Lecz w społeczeństwie poważnie traktującym wolność jednostki
zamiary, czy też myśli nie powinny być karalne – wspomniałem tu też o tym, że
wypowiedzi nawołujące do popełniania przestępstw nie muszą być bardziej
niebezpieczne od takich, które do przestępstw nie nawołują. Jeśli zaś
zastanawiamy się nad tym, czy nawoływanie do popełnienia przestępstwa powinno
być czymś karalnym z powodu niebezpieczeństwa jakie może powodować takie
nawoływanie, to pomyślmy o tym, że nikt nie proponuje tego, by zakazać
przytaczania nawołujących do popełniania przestępstw wypowiedzi z tego powodu,
że takie wypowiedzi mogą prowadzić do dokonywania przestępstw. Oczywiście,
pewne „oryginalne” wypowiedzi nawołujące do przestępczych zachowań mogą być
zdecydowanie bardziej niebezpieczne, niż – nazwijmy to tak – „neutralne”
przytaczanie takich wypowiedzi przez dziennikarzy (czy też polityków,
publicystów lub zwykłych internautów). Przykładowo – wspomniana tu powyżej
wypowiedź rapera Pei, skierowana do podnieconego tłumu na koncercie muzyki
hip-hop z całą pewnością była bardziej niebezpieczna, niż przytoczenie owej
wypowiedzi w jakimś tekście, czy choćby opublikowanie jej w formie pliku video
umieszczonego w internecie (zastanówmy tu się tak przy okazji nad tym, czy Peja
doprowadziłby do pobicia kogoś wyrażając np. w udzielonym przez siebie
wywiadzie opinię, że należy skopać, czy choćby nawet zabić kogoś, kto podczas
koncertu pokazał mu środkowy palec – a więc poprzez wypowiedź chronioną przez
amerykański „test Brandenburga”? Otóż, na zdrowy rozum Peja taką wypowiedzią by
się po prostu ośmieszył i stracił przez nią jakąś część sympatyków). Jednak
wzywająca do popełnienia przestępstwa wypowiedź zamieszczona np. na jakiejś
stronie internetowej w żadnym wypadku nie musi być bardziej niebezpieczna, niż
ta sama wypowiedź zamieszczona w jakimś artykule na portalu internetowym lub w
gazecie jako nawet przytoczony z dezaprobatą cytat. Prawdopodobieństwo, że
jedna czy też druga wypowiedź doprowadzi do przestępczego działania jest –
zazwyczaj przynajmniej – niskie. Nikt w każdym razie nie sugeruje – o ile wiem
– tego, że przytaczanie nawołujących do popełniania przestępstw wypowiedzi powinno
być zabronione z tego powodu, że jakieś osoby, do których uszu lub oczu
trafiają takie wypowiedzi mogą pod ich wpływem popełnić przestępstwa. Jeśli
jednak nikt nie sugeruje zakazania takich wypowiedzi z powodu wyobrażalnego
przecież zagrożenia, jakie wypowiedzi takie mogą stwarzać, to czymś
nieracjonalnym wydaje się zakazywanie wypowiedzi nawołujących do popełniania
przestępstw (oprócz wypowiedzi zdarzających się w szczególnych warunkach – np.
takich, które kierowane są do wzburzonego już tłumu) z powodu niewielkiego tak
naprawdę ryzyka, że mogą one do czegoś złego prowadzić.
W ogóle jeśli chodzi o zakres wolności wypowiedzi
nawołujących do popełniania przestępstw (oraz implicite wypowiedzi
pochwalających przestępstwa, itd.) to skłaniam się do opinii, że najbardziej
właściwe podejście do tego problemu zaprezentował sędzia Sądu Najwyższego USA
William O. Douglas pisząc w swej opinii w sprawie Brandenburg v. Ohio, że jedynym
rodzajem wypowiedzi uznawanym za niechroniony przez Pierwszą Poprawkę do
Konstytucji USA powinna być „mowa sprzężona z działaniem” (speech brigaded
with action). Podanym przez niego przykładem takiej wypowiedzi jest
przedstawiona już pół wieku wcześniej przez sędziego Holmesa w sprawie Schenk
v. United States sytuacja, w której ktoś w sposób świadomie kłamliwy krzyczy w
pełnym ludzi teatrze „pali się!” i wywołuje przez to panikę (a dalej – w
domyśle – wzajemne tratowanie się uciekających w popłochu widzów – w czasach, w
których żył sędzia Holmes – 1841 – 1935 – takie rzeczy naprawdę się zdarzały).
Wspomniana tu wcześniej wypowiedź rapera Pei także spełniałaby powyższe
kryterium.
Dlaczego jednak zakres nawoływania do popełniania
przestępstw powinien być tak ograniczony, że nawoływanie to prawie zawsze
musiałoby być bezkarne? Otóż moim zdaniem za takim podejściem przemawiają
następujące racje. Po pierwsze, karalność tylko takiego nawoływania do
popełnienia przestępstwa, które bezpośrednio prowadzi do jego popełnienia (czy
też przynajmniej próby popełnienia) w największym możliwym stopniu gwarantuje,
że prawo dotyczące takiego nawoływania rzeczywiście będzie konsekwentnie
stosowane. Jeśli karalne są wszelkie wypowiedzi nawołujące do popełniania
przestępstw, w praktyce ścigana i karana jest tylko jakaś - zazwyczaj niewielka
- część z nich. W różnych portalach społecznościowych, forach internetowych
takich wypowiedzi (szczególnie wypowiedzi zawierających jakieś ogólnikowe
nawoływania do zakaznych prawem działań – weźmy tu choćby hasła typu „Żydzi do
gazu” które można przecież uznać za nawoływanie do dokonania ludobójstwa) jest
po prostu za dużo, by wszystkie one mogły choćby zwrócić na siebie uwagę
organów wymiaru sprawiedliwości. Wypowiedzi faktycznie bezpośrednio prowadzące
do złamania prawa zwrócą na siebie uwagę ze znacznie większym
prawdopodobieństwem. Wąski zakres karalności nawoływania do popełnienia
przestępstwa może zapobiegać temu, że organy państwowe będą ścigały takie
nawoływanie w sposób wybiórczy lub w drodze przypadku (np. dlatego, że ktoś
akurat na kogoś doniósł, przy czym o szeregu podobnych wypowiedziach policja,
ABW, czy prokuratura w ogóle się nie dowiadują) co jest sprzeczne z zasadą
rządów prawa. Po drugie, w przypadku, gdy karalna jest tylko „speech brigaded
with action” istnieje najmniejsze pole do wątpliwości, czy jakaś wypowiedź
zasługuje na ukaranie czy też nie. W sytuacji, gdy karalne są wypowiedzi, o
których można powiedzieć, że mogły one spowodować „natychmiastowe bezprawne
działanie” wątpliwości mogą być spore. Po trzecie wreszcie, wspomniany tu „test
Brandenburga” zgodnie z którym nawoływanie do popełnienia przestępstwa może być
karalne tylko wówczas, gdy ma na celu spowodowanie natychmiastowego (ang. imminent)
bezprawnego działania i faktycznie może takie działanie spowodować w moim
odczuciu silnie chroni wolność słowa wówczas, gdy jest on stosowany przez
sędziów nie bojących się w sposób przesadny skutków prezentacji wzbudzających
niepokój idei. Lecz jeśli takim testem posługują się sędziowie, którym przed
oczami łatwo pojawia się widmo przemocy, jaką w ich odczuciu może spowodować
to, że ktoś np. napisał na swoim profilu w Facebooku, że trzeba zabijać
pisowców, peowców, Żydów, Murzynów, Ruskich, islamistów, itd. to rezultat
zastosowania literalnie rzecz biorąc tego samego testu może być zupełnie inny.
Podejście zaproponowane w sprawie Brandenburga przez sędziego Douglasa (i
zaaprobowane przez sędziego Hugo Blacka w jego bardzo krótkiej, dwu zdaniowej
opinii w tej sprawie) ma taką przewagę nad innymi podejściami do kwestii
zakresu wolności wypowiedzi nawołujących do łamania prawa, że w podejściu tym w
maksymalnie możliwy sposób liczą się fakty – a nie odczucia odnośnie np. tego,
czy jakaś nawołująca do przestępstwa wypowiedź, która przestępstwa jednak nie
spowodowała, mimo wszystko mogła doprowadzić do jego popełnienia. Oczywiście,
ktoś mógłby powiedzieć, że w przypadku, w którym każde nawoływanie do
popełnienia przestępstwa jest karalne również liczą się tylko fakty (tzn. to,
czy dana wypowiedź nawoływała do złamania prawa karnego czy też nie), a nie
subiektywna opinia sędziego co do możliwych, czy też niemożliwych skutków danej
wypowiedzi. Tyle tylko, że – jak już wspomniałem – w praktyce nie da się ścigać
wszelkich wypowiedzi nawołujących do popełnienia przestępstw – co musi
prowadzić do tego, że za takie wypowiedzi karani są ludzie, którzy przypadkowo
wpadli w łapy prokuratora (np. dlatego, że ktoś trafił w internecie na
podżegającą do przestępstwa wypowiedź i powiadomił o niej odpowiednie służby)
lub tacy, na których władza się uwzięła – niekoniecznie z powodu
niebezpieczeństwa stwarzanego przez ich wypowiedzi. Podejście zaproponowane
przez sędziego Douglasa w sprawie Brandenburga istotnie zmniejsza
prawdopodobieństwo takiego biegu wydarzeń. Pozwala ono zarówno pociągać do
odpowiedzialności osoby będące spiritus movens atakujących innych ludzi,
bądź ich własność tłumów, jak i w maksymalnie możliwym stopniu zachować wolność
nawet wyjątkowo kontrowersyjnej, prowokacyjnej i wzbudzającej złe emocje
ekspresji.
5.
Inna
rzecz, że mało skutecznie – w europejskich krajach zakazujących np. „mowy
nienawiści” realnych przestępstw z nienawiści, takich, jak fizyczne ataki na
ludzi z powodu ich przynależności narodowej, rasowej, religijnej czy (np.)
orientacji seksualnej, bądź przypadki zastraszania innych osób i niszczenia ich
własności jest proporcjonalnie do liczby ludności tych krajów więcej – nieraz
bardzo znacznie – niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie „mowa nienawiści” w
znaczeniu wypowiedzi obrażających grupy narodowościowe, rasowe czy jeszcze inne
bądź „podżegających do nienawiści” wobec takich grup nie jest prawnie zakazana.
Pisałem o tym w niektórych swoich tekstach – np. „Dlaczego zakazy ‘mowy nienawiści’
są bez sensu?” i „Zakazy
„mowy nienawiści” i „propagowania totalitaryzmu” nic pozytywnego nie dają –
dość długa uwaga odnośnie pewnego wpisu prof. Mikołaja Małeckiego na FB”. Warto jest też
zwrócić uwagę na to, że w USA, gdzie nie istnieją prawne zakazy propagowania
nazizmu, faszyzmu, komunizmu bądź jakiegokolwiek innego totalitarnego ustroju
państwa wśród 1212 zarejestrowanych przez Federalną Komisję Wyborczą kandydatów
w wyborach prezydenckich nie było nikogo, kto zadeklarowałby się jako nazista
(czy neonazista) bądź faszysta – albo np. reprezentant Ku Klux Klanu, który
działa jak najbardziej legalnie i tylko dwóch kandydatów określiło się jako
komuniści – wskazuje to na to, że popularność takich doktryn politycznych, jak
nazizm, faszyzm czy komunizm jest w USA absolutnie znikoma (w artykule o
naonazizmie w Wikipedii można przeczytać, że największą grupą jawnie
identyfikującą się jako neonazistowska w Stanach Zjednoczonych jest National
Socialist Movement, liczący ok. 400 członków i działający w 32 stanach). Według
natomiast tego samego artykułu w Niemczech, których ludność jest blisko 4 razy
mniejsza, niż ludność USA, w 2012 r. było 26 tys. skrajnie prawicowych
ekstremistów, w tym 6 tys. neonazistów.
6. Książka
ta nosi tytuł: „Hate: Why We Should Resist It with Free Speech, Not Censorship”.
7.
Najbardziej
jaskrawym przypadkiem „niewłaściwej mowy” odnośnie Pawła Adamowicza, z jakim się
zetknąłem był dotyczący go „polityczny akt zgonu” Owe „polityczne aky zgonu”
zostały opublikowane przez Młodzież Wszechpolską na jej oficjalnym fanpage’u w
2017 r., a dotyczyły 11 prezydentów miast, którzy podpisali deklarację o
współdziałaniu w dziedzinie migracji. Zawierały one grafiki przypominające prawdziwe
klepsydry, rozwieszane w miejscach publicznych z okazji czyjejś śmierci. Na
każdym z nich widniało imię, nazwisko i zdjęcie konkretnego prezydenta miasta,
a także informacja o miejscu, dniu i godzinie zgonu. Podawanymi przyczynami
zgonu były w każdym przepadku „liberalizm, multikulturalizm, głupota”. W polu
„Organ wydający akt” wpisywane były Naród Polski i Młodzież Wszechpolska.
„Polityczne akty zgonu” z całą pewnością były wzburzającą
każdego przyzwoitego człowieka ekspresją. Czy zawierały one jednak wypowiedzi,
których nawet w systemie prawnym szanującym wolność słowa nie powinno się
tolerować? Moim zdaniem nie. Wypowiedzi prezentowane w tych „aktach” nie
nawoływały do popełnienia przestępstw przeciwko osobom, których te akty
dotyczyły (a tym bardziej wypowiedzi, które by nawoływały do natychmiastowych
ataków na wspomniane osobyi mogących na zdrowy rozum takie ataki spowodować).
Trudno jest też w sposób poważny odczytywać owe „akty” jako intencjonalne
grożenie ich adresatom, że zostaną oni zamordowani, czy w ogóle w jakiś sposób
fizycznie skrzywdzeni. W aktach tych była mowa o politycznej śmierci
poszczególnych prezydentów miast, nie o ich śmierci jako osób. Przepraszam
bardzo, ale wydawało mi się, że w demokratycznym kraju każdy ma prawo wygłaszać
opinię tego rodzaju, że ktoś – np. lider jakiejś partii – nie powinien
uczestniczyć w życiu publicznym, czyli – można tak to powiedzieć – powinien
politycznie umrzeć. Tego rodzaju wypowiedzi były przecież formułowane pod
adresem takich polityków, jak Leszek Miller, Donald Tusk czy Jarosław
Kaczyński. Wystawianie pewnym osobom aktywnym w życiu publicznym „politycznych
aktów zgonu” jest może cokolwiek bardziej dobitną formą wyrażenia na temat tych
osób takiego poglądu, jak wskazany powyżej. Coś takiego jest szokujące i po
prostu niesmaczne. Lecz to akurat nie jest jeszcze dostatecznym powodem do
karania za takie (czy jakiekolwiek inne) wypowiedzi.
9. Duże „J” moje. Każdy może się oczywiście
odnosić do Jezusa małą literą (traktowanie Boga bez należytego szacunku i w
ogóle obrażanie Go nie powinno być zakazane), ja jednak odnoszę się i będę
odnosił dużą.
10.
Zob. art. 32 Konstytucji RP:
1. Wszyscy
są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze
publiczne.
2. Nikt
nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z
jakiejkolwiek przyczyny.
Strona
główna