Olszański do pierdla (słusznie czy nie)?
Wspomniany w opublikowanym przeze mnie w 2021 r. artykule – i poniekąd znany zapewne dużej części czytelników tego tekstu Wojciech Olszański vel Aleksander Jabłonowski, który został aresztowany za swoje wypowiedzi podczas wiecu nacjonalistów w dniu 11.11.2021 r. w Kaliszu – a następnie po jakimś czasie zwolniony za kaucją – znów trafił za kraty. I tak, jak poprzednim razem – znowu za słowa. Lecz za słowa, z powodu których znalazł się on teraz w areszcie może posiedzieć dłużej, niż za słowa, za które został aresztowany w Kaliszu, bo maksymalnie 10 lat.
Co jednak takiego powiedział Olszański vel Jabłonowski, że został aresztowany i grozi mu – jak się to czasem kolokwialnie określa – spora „przerwa w życiorysie”? Otóż, chodzi o wypowiedź Olszańskiego podczas demonstracji antyszczepionkowców na Starym Rynku w Bydgoszczy 29.01.2022 r. Wypowiedź tę warto przytoczyć w całości:
„To jest kij na poselski ryj. Jeśli oni 1 lutego zagłosują, jak chcą, i ustalą tę ustawę (chodziło o odrzuconą ostatecznie przez Sejm ustawę antycovidową lansowaną przez Jarosława Kaczyńskiego), jeśli oni to zrobią, to skazują się na śmierć i my te listy śmierci tworzymy. My ich ostrzegamy. Jeśli oni zagłosują na tak, to ja, Wojciech Olszański, znany w internecie jako Aleksander Jabłonowski, chcę ich zabić! A dlaczego nie? A dlaczego nie? Jestem przepełniony radosną nienawiścią i chcę ich śmierci! Śmierć wrogom ojczyzny!”. Mówiąc to Olszański wymachiwał jakąś pałą, na jego ostatnie słowa zebrany tłum odpowiedział okrzykami „śmierć, śmierć, śmierć!”.
Dla każdego mającego normalną wrażliwość człowieka słowa wypowiedziane przez Wojciecha Olszańskiego były – jak myślę – szokujące, wręcz straszne, brzmiące groźnie. Lecz wciąż – jak by się na to nie patrzyć – były to tylko słowa. W ślad za tymi słowami – to też warto dodać – nie poszły żadne konkretne negatywne konsekwencje. Nie doszło do wybuchu przemocy. Jest rzeczą kompletnie nieprawdopodobną, by posłowie, którzy 1 lutego 2022 r. zagłosowali (zgodnie zresztą z wnioskiem komisji zdrowia) za odrzuceniem projektu ustawy, zgodnie z którym pracodawca mógłby zażądać od pracownika wyniku testu na COVID, a pracownik wystąpić o odszkodowanie, także od współpracownika, jeśli do zakażenia doszłoby w pracy zagłosowali tak dlatego, że bali się tego, że Olszański zabije ich, jeśli zagłosują inaczej.
Jako niepoprawny zwolennik maksymalnie daleko posuniętej wolności wypowiedzi pozwolę więc sobie zadać pytanie: czy Wojciech Olszański vel Aleksander Jabłonowski powinien trafić do więzienia za słowa wypowiedziane podczas wiecu antyszczepionkowców 29 stycznia 2022 r. w Bydgoszczy – zważywszy szczególnie na to, że słów tych nie da się bezpośrednio powiązać z jakimś konkretnym, negatywnym efektem – którego wystąpieniu organy państwowe powinny starać się zapobiec?
Jak patrzyłem się na komentarze na stronie internetowej „Gazety Wyborczej” to prawdę mówiąc nie widziałem wśród nich takich, które wyrażałyby sprzeciw wobec represji przeciwko Wojciechowi O. za jego wypowiedź na wiecu w Bydgoszczy. Oczywiście – zdaję sobie sprawę z tego, że tego rodzaju poglądy na temat wolności słowa i jej granic, jak te propagowane przeze mnie na mojej stronie internetowej oraz blogu „In dubio, pro libertate” to w Polsce rzadkość. Tak nawiasem mówiąc, w kwestii problemu, czy Wojciech Olszański za swoje słowa powinien trafić do więzienia czy też nie ktoś mógłby podnieść argument, że istnieje powszechna w gruncie rzeczy zgoda co do tego, że pewne zachowania powinny być karane – w tym nawet pozbawieniem wolności – mimo, że nie skutkują one wyrządzeniem faktycznej szkody ani krzywdy. Weźmy tu choćby najbardziej klasyczny przypadek usiłowania popełnienia przestępstwa: ktoś strzela do kogoś z pistoletu, lecz nie trafia w niego. W takim przypadku nikt nie zostaje realnie poszkodowany. Ofiara niedoszłego zabójcy nie zostaje ranna, bądź zabita. Może nie wiedzieć o tym, że stała się ona przedmiotem zamachu – w takim przypadku nie można mówić o wyrządzeniu takiej szkody, jak spowodowanie u drugiej osoby szoku psychicznego wskutek nieudanego, ale widocznego dla niej zamachu na jej życie (szok taki w tego rodzaju przypadku może wywołać, chciałbym to zauważyć, dopiero poinformowanie niedoszłej ofiary zamachu o próbie jej zastrzelenia). Pomimo jednak tego, że w takim, jak wspomniany tu przypadku nikomu nic złego ostatecznie się nie dzieje prawdopodobnie nikt nie miałby wątpliwości co do tego, że ten, kto strzela do innej osoby przypadkiem nie trafiając w nią powinien zostać pociągnięty do odpowiedzialności karnej za usiłowanie zabójstwa – warto tu przy okazji zauważyć, że według przepisów polskiego kodeksu karnego usiłowanie popełnienia przestępstwa zagrożone jest taką samą karą, jak „pełne” dokonanie przestępstwa. Weźmy też inny potencjalnie wyobrażalny przykład – przypuśćmy mianowicie, że ktoś w posiadanym przez siebie pomieszczeniu gromadzi dużą ilość silnych materiałów wybuchowych, nie mając na to stosownego zezwolenia. W takim przypadku też nie następuje – ktoś mógłby ewentualnie powiedzieć, że jeszcze nie następuje – żadna konkretna szkoda. Nikt nie ginie, nikt nie zostaje ranny, nie zostają spowodowane żadne straty materialne. Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że przechowywanie materiałów wybuchowych (czy też np. łatwopalnych) aczkolwiek nie prowadzi w sposób konieczny do wyrządzenia jakiejś szkody, to mimo wszystko może do niej doprowadzić – materiały wybuchowe mogą eksplodować, a łatwopalne ulec przypadkowemu zapaleniu – i takie niebezpieczeństwo, potencjalnie wynikające z niewyrządzającego jeszcze konkretnej szkody przechowywania materiałów wybuchowych czy łatwopalnych uzasadnia karalność takiego nie powodującego jeszcze szkody działania, jak przechowywanie jakichś niebezpiecznych materiałów. Z tym niewątpliwie trzeba się zgodzić – takie w każdym razie, na zdrowy rozum, jest ratio legis stojące za istnieniem w kodeksie karnym takiego przepisu, jak art. 171 § 1, zgodnie z którym „Kto, bez wymaganego zezwolenia lub wbrew jego warunkom, wyrabia, przetwarza, gromadzi, posiada, posługuje się lub handluje substancją lub przyrządem wybuchowym, materiałem radioaktywnym, urządzeniem emitującym promienie jonizujące lub innym przedmiotem lub substancją, która może sprowadzić niebezpieczeństwo dla życia lub zdrowia wielu osób albo mienia w wielkich rozmiarach, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8”. Lecz wyobraźmy sobie taką sytuację, że ktoś przechowuje materiały wybuchowe w takich warunkach, że nie ma realnej możliwości, by doszło do ich wybuchu (a nawet gdyby doszło, to wybuch nie mógłby wyrządzić szkody osobom postronnym, gdyż materiały te – załóżmy dla dobra argumentacji – przechowywane są zabezpieczonym przed dostępem wszelkich osób obcych magazynie znajdującym się na rozległym, lecz ogrodzonym i strzeżonym terenie posiadłości ich właściciela), przypuśćmy też dalej, że nie istniałaby realna możliwość wykorzystania tych materiałów do celów przestępczych, gdyż ich właściciel zdecydowanie wykluczałby możliwość użycia ich w taki sposób, zaś ze względu na doskonałe zabezpieczenie owych materiałów – i fakt, że o ich istnieniu wie tylko ich właściciel – nie występowałoby niebezpieczeństwo np. kradzieży takich materiałów, a następnie wykorzystania ich w jakichś niecnych celach. Powinno takie nie prowadzące i nie mające realnych szans na doprowadzenie do konkretnej szkody przechowywanie materiałów wybuchowych (czy też np. łatwopalnych itd.) być karalne? To – na mój rozum jest sytuacja, która budzi pewne wątpliwości. Przyznam, że raczej miałbym obiekcje wobec tego, gdyby taki – mocno trzeba przyznać hipotetyczny (słyszał ktoś kiedykolwiek o takim właśnie przypadku?) - posiadacz potencjalnie niebezpiecznych materiałów miałby zostać skazany na bezwzględne więzienie – kara np. „w zawiasach” plus oczywiście konfiskata materiałów wybuchowych czy łatwopalnych byłaby w takim przypadku, jak sądzę, zdecydowanie bardziej właściwa. Lecz mimo wszystko nie ma wątpliwości co do tego, że takie „bezpieczne” przechowywanie materiałów wybuchowych czy też (np.) łatwopalnych wyczerpywałoby znamiona czynu określonego w art. 171 § 1 k.k. – który zagrożony jest znaczną karą pozbawienia wolności.
Jak zatem widać, nie można w prosty sposób powiedzieć czegoś takiego, że „nic się nie stało” - w tym sensie, że nikt nie został fizycznie (ani też psychicznie) poszkodowany i nie zostało zniszczone czy też skradzione żadne dobro materialne – i w związku z tym nie ma problemu; zachowanie nie prowadzące wprost do wyrządzenia jakiejś konkretnej szkody nie powinno być karalne. Tzn. bardziej ściśle mówiąc, owszem – można wyobrazić sobie kogoś, kto przyjmuje takie właśnie rozumowanie. Lecz jeśli takie rozumowanie miałoby zostać przeniesione na grunt prawa, to z kodeksu karnego powinno zniknąć bardzo wiele przestępstw. Wykreślone powinny zostać przepisy przewidujące odpowiedzialność za usiłowanie popełnienia przestępstwa, a także za przygotowywanie do jego popełnienia. Należałoby znieść karalność sprowadzania niebezpieczeństwa takich zdarzeń, jak pożar, eksplozja materiałów wybuchowych czy katastrofa komunikacyjna – oczywiście należałoby też zalegalizować jazdę samochodem w stanie nietrzeźwości lub po użyciu narkotyków. Bardzo wątpię w to, by ktokolwiek chciał wprowadzić do prawa karnego takie właśnie zmiany.
Można byłoby zatem twierdzić, że Wojciecha O. nie można bronić przy użyciu argumentu, że z jego wypowiedzi na wiecu antyszczepionkowców w Bydgoszczy nic konkretnie złego nie wynikło. Ale czy na pewno? Odnośnie wypowiedzi Wojciecha O. podczas wiecu w Bydgoszczy chciałbym zauważyć, że Wojciech O. nie zrobił po prostu jednej z wielu rzeczy, które nie wyrządzają (a przynajmniej jeszcze nie wyrządzają) szkody, a mimo to są karalne. Wojciech O. wyrażał swoje poglądy - i to, można dodać do tego, nie jakiekolwiek poglądy (a więc np. poglądy na temat – dajmy na to – tego, jaka w takim czy innym mieście jest najlepsza restauracja) lecz poglądy odnoszące się do nader istotnej w momencie ich wyrażenia kwestii politycznej, a mianowicie do projektu ustawy dotyczącej walki – dość, trzeba powiedzieć, specyficznymi metodami, z epidemią wirusa SARS-COV2. Oczywiście – o poglądach wyrażanych przez Wojciecha O. bez trudu można powiedzieć, że są to straszne, szokujące, czy koszmarne poglądy – lecz nie da się powiedzieć tego, że podczas wspomnianego tu wiecu nie wyraził on żadnych poglądów. Czy poglądy wyrażane przez kogoś takiego, jak Wojciech O. nie są czymś, co opinia publiczna ma prawo znać? Znów – ktoś pewnie mógłby snuć na ten temat jakieś dywagacje. Lecz odnośnie prawa ludzi do usłyszenia bądź przeczytania tego, co Wojciech Olszański powiedział na wiecu przeciwników szczepień na COVID19 w Bydgoszczy nie mają raczej wątpliwości redaktorzy gazet, stron internetowych czy programów telewizyjnych (np. w TVN24) którzy w swoich mediach albo przedstawili zapis wypowiedzi Wojciecha O., albo zaprezentowali jej nagranie.
Prawo ludzi do poznania treści jakichś wypowiedzi w naturalny i logiczny sposób implikuje wolność takich wypowiedzi. O czymś takim blisko 30 lat temu pisał o wiele wówczas mniej znany niż obecnie prof. Wojciech Sadurski. Odnosząc się w wydanej w 1992 r. książeczce „Racje liberała” do problemu, czy wypowiedzi o charakterze rasistowskim (ciekawe, że nie używał on w tej książce określenia „mowa nienawiści” czy też „hate speech” – może takie terminy na początku lat 90. nie były jeszcze – przynajmniej w Polsce - jakieś szczególnie popularne?) powinny być prawnie dopuszczalne jako przejaw korzystania z prawa do wolności słowa, czy też zasługują one na traktowanie ich jako przestępstwa stwierdził on, że „Nie dlatego wszystkie poglądy polityczne winny być prawnie dozwolone, że także rasiści mają mieć „prawo” do nieograniczonego głoszenia swoich poglądów, ale dlatego, że my, czyli społeczeństwo, mamy prawo wiedzieć, jakie opinie o sprawach publicznych wyrażane są w naszym społeczeństwie”. Choć w książce Sadurskiego była bezpośrednio mowa o poglądach rasistowskich, to przedstawiony w niej argument logicznie rzecz biorąc da się odnieść do wszelkich poglądów, o ile tylko są to poglądy mogące wpływać na życie publiczne – w tym zwłaszcza decyzje podejmowane przez ludzi w procesie wyborczym.
Z powyższego wynikałoby zatem, że Wojciech O. powinien mieć prawo publicznie zaprezentować swoje poglądy – w tym także takie, że chciałby on zabić posłów, którzy przegłosowaliby „lex Kaczyński” – ponieważ społeczeństwo ma prawo do poznania takich poglądów – a także, dodajmy, do poznania tego, kto je głosi. Lecz ktoś mógłby powiedzieć, że prawo do wolności wypowiedzi nie jest i nie może być po prostu nieograniczone – i że pewne wypowiedzi mogą być karalne nawet za cenę w postaci ograniczenia praktycznej możliwości zapoznania się z jakimiś treściami.
Czy można się jednak zgodzić z takim twierdzeniem? Myślę, że w jakiejś mierze tak. Nikt rozumny nie twierdzi czegoś takiego, że swoboda wypowiedzi powinna być absolutna i kompletnie niczym nieograniczona. Gdyby ktoś chciał twierdzić coś przeciwnego, to – logicznie rzecz biorąc – powinien uważać, że prawo do swobody wypowiedzi powinno wykluczać możliwość ukarania kogoś, kto (jak w słynnym przykładzie przedstawionym przez sędziego Sądu Najwyższego O.W. Holmesa w uzasadnieniu decyzji w sprawie Schenk v. United States z 1919 r.) w pełnym ludzi teatrze czy też kinie kłamliwie krzyczy „pożar!” i wznieca niebezpieczną w skutkach panikę. Powinien być też zapewne zdania, że bezkarny powinien być ktoś, kto do niewidomej osoby, stojącej na skraju urwiska (z czego osoba ta nie zdaje sobie sprawy) mówi coś w rodzaju „przepraszam, czy mógłby pan zrobić krok do tyłu?” – skutkiem czego osoba, do której te słowa zostały skierowane spada w przepaść. W końcu zachowania obu wspomnianych tu osób nie polegają na niczym innym, jak po prostu na powiedzeniu czegoś tam. Lecz mimo, iż wspomniane tu zachowania faktycznie polegają na użyciu takich czy innych słów – którym, warto też zauważyć, nie towarzyszy żadna inna fizyczna akcja ze strony osób wypowiadających te słowa – myśl, że takie zachowania nie powinny być przedmiotem prawnej (w tym karnej) odpowiedzialności z powodu obowiązywania zasady wolności słowa w oczywisty chyba dla każdego sposób byłaby niczym innym, jak czystym absurdem. Rzecz jasna, takie wypowiedzi, jak te, o których tu wspomniałem zapewne rzadko kiedy traktowane są jako coś, odnośnie czego w ogóle można byłoby w poważny sposób dyskutować, czy ma to cokolwiek wspólnego z wolnością słowa. Takie wypowiedzi zasadniczo rzecz biorąc są po prostu metodami popełnienia przestępstw, które to przestępstwa jako takie nie polegają na wypowiedziach – w przypadku kogoś proszącego niewidomą osobę stojącą nieświadomie nad przepaścią o przesunięcie się morderstwa, zaś w przypadku kogoś kłamliwie krzyczącego „pożar!” w pełnym ludzi kinie czy teatrze jeśli nie morderstwa, to przynajmniej sprowadzenia bezpośredniego niebezpieczeństwa dla życia i zdrowia wielu osób. Wypowiedzi te ponadto nie przekazują żadnych poglądów i żadnych tak naprawdę informacji – poza czystym, i bezpośrednio niebezpiecznym (i praktycznie niemożliwym do skutecznego odparcia przed spowodowaniem szkody) fałszem – jak w przypadku kogoś kłamliwie krzyczącego „pożar!” w kinie – lub cynicznym wykorzystaniem czyjejś niewiedzy o własnej sytuacji – jak w przypadku zwrócenia się o zrobienie kroku do tyłu (czy też do przodu) do niewidomego człowieka nieświadomie stojącego nad przepaścią. Z pewnością nikt nie żałuje tego, że prawo – przewidując możliwość pociągania ludzi do odpowiedzialności za takie wypowiedzi – ogranicza (być może) takie wypowiedzi i zmniejsza prawdopodobieństwo tego, by wypowiedzi takie docierały do takich czy innych osób. Lecz zauważmy też np. to, że chociażby prawa dotyczące zniesławień – odnośnie których z całą pewnością można byłoby dyskutować na temat np. tego, czy powinny mieć one charakter wyłącznie cywilny, czy także karny, czy też odnośnie tego, na kim w procesach o pomówienie powinien spoczywać ciężar udowodnienia fałszywości czy też prawdziwości zarzutu – ale których potrzeby istnienia jako takich w ogóle mało kto neguje, też – nawet w jakiejś bardzo liberalnej ich wersji – mogą zniechęcać niektórych ludzi od mówienia czy pisania pewnych rzeczy – nawet zgodnych z prawdą – poprzez samo nawet wywoływanie obawy przed perspektywą konieczności bronienia się w sądzie (niekoniecznie przegranej). Nikt jednak chyba nie uważa, że jakiegokolwiek rodzaju prawa przeciwko pomówieniom nie powinny istnieć z tego powodu, że prawa te mogą mieć czasem takie, jak wspomniane tu powyżej, efekty.
Jak zatem widać, ludzie mogą czasami w sposób zasadny być karani za wypowiedziane (czy też ewentualnie napisane, czy opublikowane) przez siebie słowa. Ale to jest tylko jedna strona medalu. Tak samo bowiem, jak prawdą jest, że ludzie nawet w systemie prawnym możliwie najściślej chroniącym swobodę wypowiedzi mogą – i powinni – być pociągani do odpowiedzialności za np. świadomie niezgodne krzyczenie „pali się!” w takim miejscu, jak kino czy teatr i powodowania panicznej ucieczki przerażonych ludzi, czy też za zadzwonienie do szpitala i poinformowanie, że za pół godziny wybuchnie w nim bomba (celowo podaję tu przykłady takich wypowiedzi, o których z praktyczną pewnością nikt nie próbowałby twierdzić, że powinny być one chronione przez prawo do swobodnego wypowiadania się), tak samo prawdą jest to, że jest czymś jest czymś jeśli nie zawsze per se absurdalnym, to przynajmniej mogącym prowadzić do absurdu – i do praktycznego zniszczenia wolności słowa – przyzwolenie na to, by takie czy inne wypowiedzi mogły być zakazywane i karane po prostu dlatego, że coś złego może z nich wyniknąć.
To, że pewne wypowiedzi mogą zostać zakazane z takiego powodu to oczywiście jest – trzeba to przyznać – pogląd wyznawany przez przynajmniej sporą część tych, którzy mienią się obrońcami praw człowieka – w tym także wolności słowa – weźmy tu choćby poparcie takich organizacji, jak choćby Helsińska Fundacja Praw Człowieka dla np. zakazów „mowy nienawiści”. Zakazów takich, jak miałem okazję pisać w niektórych swoich tekstach, nie da się w sposób sensowny uzasadnić przy użyciu argumentu, że nienawistne i obraźliwe wypowiedzi na temat takich czy innych grup narodowych, etnicznych, rasowych, religijnych – czy też grup tego rodzaju, co np. osoby LGBT – bezpośrednio prowadzą do aktów przemocy przeciwko członkom takich grup, czy też wandalizmu wobec należącego do nich mienia – jest to oczywista nieprawda; gdyby (często w każdym razie) było inaczej, wiadomo byłoby o tym z kronik kryminalnych. Jeśli coś można próbować twierdzić, to co najwyżej to, że „mowa nienawiści” (nie będąca w konkretnym przypadku jakimś bezpośrednio niebezpiecznym podburzaniem do przemocy – które aby wystąpić, musi mieć miejsce w jakimś szczególnym kontekście – takim np. że zachęcające do przemocy słowa kierowane są do emocjonalnie pobudzonego tłumu) może prowadzić u niektórych podatnych na jej wpływ osób do kształtowania przekonań i pobudzania emocji, które w przypadku niektórych z tych niektórych osób mogą stać się jakimś podłożem krzywdzących dla pewnych ludzi (w tym także przestępczych) zachowań.
Odnośnie tego, czy „hate speech” faktycznie ma (lub przynajmniej miewa) tego rodzaju efekty można – jak sądzę – byłoby co najmniej dyskutować. W moim tekście ze stycznia tego roku przytaczałem wypowiedzi Andrew Boyle’a i Gordona Danniga, w których powiedziane zostało, że wbrew powszechnemu przekonaniu propaganda nie jest czymś bardzo efektywnym, jeśli chodzi o wpływanie na ludzkie umysły – jeśli na kogoś może ona naprawdę podziałać, to na tych, którzy już wcześniej zgadzają się z jej przesłaniem - natomiast w przypadku osób niezgadzających się z nią najprawdopodobniej będzie miała ona efekt odwrotny od zamierzonego. Załóżmy jednak – dla dobra argumentacji – że „mowa nienawiści” jeśli nie zawsze, to przynajmniej niekiedy ma takie właśnie efekty. Jest to dobry powód do zakazania takiej „mowy”? Jeśli ktoś uważa że tak, to proponuję krótkie zastanowienie się nad potencjalnymi skutkami zastosowania rozumowania, przy użyciu którego można uzasadniać zakazy „hate speech” w sposób mający przysłowiowe ręce i nogi (w tym sensie, że rozumowanie to nie opiera się na jakichś w oczywisty sposób fałszywych czy niedorzecznych przesłankach) w sposób konsekwentny. Do czego by konsekwentne wcielenie w życie rozumowania zwolenników zakazów „mowy nienawiści” (czy też zakazów np. pornografii fikcyjnie łączącej seks z przemocą, albo fikcyjnie przedstawiającej osoby nieletnie w scenach o charakterze erotycznym) doprowadziło?
Pokrótce zastanówmy się nad tym w oparciu o przykłady pewnych przestępstw, do których – na zdrowy rozum – pewne wypowiedzi przyczyniły się w taki sam mniej więcej sposób, w jaki „mowa nienawiści” w sposób wyobrażalny może przyczyniać się do np. fizycznych napaści na osoby należące do atakowanych przez nią grup narodowych, rasowych, wyznaniowych itd. Wiadomo np. że w szeregu krajach świata w niedawnych czasach miały miejsce ataki na osoby pochodzące z Chin, podłożem których to ataków była uogólniona wrogość wobec Chińczyków, przynajmniej po części motywowana tym, że wirus SARS-COV 2 ma chińskie pochodzenie. Na zdrowy rozum można przypuszczać, że do popełnienia tych przestępstw nie doszłoby, gdyby ich sprawcy nie dowiedzieliby się tego, że koronawirus wziął się z Chin. Do jakiego więc wniosku powinno prowadzić konsekwentne zastosowanie rozumowania leżącego u podstaw zakazów (m.in.) „mowy nienawiści”? Ano – logicznie rzecz biorąc takiego, że mówienie o chińskim pochodzeniu koronawirusa powinno być zakazane, bo może ono prowadzić do napaści na Chińczyków. To na zdrowy rozum byłby absurd – ale gdyby naprawdę konsekwentnie wcielić w życie myśl o tym, że dostatecznym powodem do zakazania takich czy innych wypowiedzi może być racjonalnie uzasadniona obawa przed tym, że wśród wielu – tysięcy, milionów, czy też (tym bardziej) miliardów ludzi, do których docierają jakiegoś rodzaju treści mogą się znaleźć jakieś jednostki, które w następstwie przekonania w wyniku wpływu na nich tych treści do pewnych opinii i pobudzenia w efekcie kontaktu z tymi treściami pewnych emocji mogą coś złego zrobić – to dokładnie tak powinno być. Weźmy też inny przykład. Przeczytałem ostatnio wyjątkowo ciekawą i mądrą książkę Stevena Pinkera „Zmierzch przemocy”. W tej książce jej autor wspomniał o osobliwym, trzeba przyznać, zjawisku, jakim są ataki przeciwko naukowcom, którzy kwestionują popularne obecnie zaprzeczanie istnieniu ciemnej strony natury ludzkiej. Naukowcy tacy, jak pisze Pinker, są oskarżani o usprawiedliwianie przemocy i w związku z tym narażeni na pomówienia, groźby i fizyczne napaści. Przestępstwa, o których wspomniał Steven Pinker, na zdrowy rozum nie miałyby miejsca bez pewnych wypowiedzi. Oczywiście – jakoś zupełnie pośrednio – musiały się do nich przyczynić wypowiedzi naukowców, którzy z powodu tych wypowiedzi byli atakowani, ale niewątpliwie też przyczyniły się do tego wypowiedzi potępiające tych naukowców z powodu prezentowanych przez nich twierdzeń, czy nawet – znów, w bardziej pośredni sposób – wypowiedzi moralnie zrównujące badania nad przemocą z usprawiedliwianiem przemocy. Twierdzenie, że badanie przyczyn przemocy – i np. wypowiadanie poglądów, że nie jest ona czymś wyłącznie wyuczonym (jakby wynikało z oczywiście fałszywej w świetle choćby badań antropologicznych teorii „szlachetnego dzikusa”) jest usprawiedliwianiem przemocy jest jak dla mnie oczywistym idiotyzmem – lecz przecież wypowiadanie takich twierdzeń nie jest karalne – proponuje ktoś, by było? Jak zatem widać, w systemie prawnym poważnie traktującym prawo ludzi do swobodnego wypowiadania się wypowiedzi nie mogą być zakazywane i karane z tego powodu, że potencjalnie mogą one do czegoś złego prowadzić – przyzwolenie na zakazywanie wypowiedzi z takiego powodu jest wejściem na drogę mogącą prowadzić do praktycznej likwidacji wolności słowa.
Nie można więc twierdzić ani tego, że wszelkie przypadki użycia takich czy innych słów powinny być prawnie dozwolone na takiej zasadzie, że są one korzystaniem z wolności słowa, ani też tego, że można zakazywać jakichś wypowiedzi po prostu dlatego, że mogą mieć one jakieś złe skutki. Wynika jednak z tego, że nawet w najściślej chroniącym swobodę ekspresji systemie prawnym pewne stwierdzenia mogą być przedmiotem zakazów i kar za ich złamanie. Kiedy jednak powiedzenie (czy też ewentualnie napisanie) czegoś w zasadny sposób może być czymś traktowanym jako przestępstwo? Otóż, moim zdaniem, wówczas, jeśli w praktycznie nieunikniony sposób prowadziłoby to do spowodowania jakiegoś wielkiego zła, któremu nie można byłoby zapobiec inaczej, jak poprzez powstrzymanie – pod groźbą takiej czy innej sankcji prawnej – prowadzącej do niego wypowiedzi.
Zachodzi oczywiście pytanie odnośnie tego, co jest złem, które może usprawiedliwiać ograniczenie wolności słowa – albo, inaczej mówiąc, co jest dobrem, którego ochrona może uzasadniać takie ograniczenie? Pewne odpowiedzi na to pytanie są – jak przypuszczam – jasne. Z całą pewnością dobrem takim jest np. ludzkie życie i zdrowie, jest też nim czyjaś własność. Mogą być też inne – np. reputacja jednostki w sensie jej ochrony przed niezasłużoną nienawiścią i pogardą ze strony innych – albo np. prywatność – w sensie ochrony prawa jednostki do tego, by nie były ujawniane nieupoważnionym osobom takie informacje na jej temat, co do których znająca je osoba ma czy to zawodowy (a więc wynikający np. zasad wykonywania zawodu lekarza, czy adwokata) czy też umowny obowiązek zachowania ich w tajemnicy.
Czym jednak groziła wspomniana tu wcześniej wypowiedź Wojciecha Olszańskiego – czy jak kto woli Aleksandra Jabłonowskiego? Otóż, na pewno nie przemocą, w wyniku której ktoś mógłby fizycznie ucierpieć. Choć Olszański krzyczał „śmierć wrogom ojczyzny” – a tłum powtórzył za nim „śmierć! śmierć! śmierć!” – to jasne jest jednak, że jego słowa nie prowadziły do żadnych aktów agresji i jasne wydaje się też to, że nie miały na celu ich bezpośredniego spowodowania – wykrzykiwane przez niego hasło „śmierć wrogom ojczyzny” jest, na zdrowy rozum, retoryką takiego samego mniej więcej rodzaju, jaką było krzyczenie przez lewicowo nastawionych demonstrantów „znajdzie się kij na faszystowski ryj” lub „raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę” przez takich, którzy nie lubią akurat lewicy.
Jeśli był jakiś ważny, wymagający ochrony interes, któremu wypowiedź Olszańskiego vel Jabłonowskiego w wyobrażalny sposób mogła zagrozić, to interesem tym było właściwe, zgodne z zasadami demokracji działanie konstytucyjnego organu państwa, jakim jest Sejm. Czegokolwiek byśmy nie sądzili o szczęśliwie nieuchwalonym projekcie ustawy antycovidowej zgodzimy się chyba co do tego, że nie może być tak, iż posłowie czy też senatorowie bądź osoby zasiadające w innych państwowych organach podejmują jakieś decyzje – bądź też nie podejmują ich – ze strachu przed tym, że zostanie im wyrządzona fizyczna krzywda.
Możliwości wpływania na działanie konstytucyjny organów państwa przy użyciu przemocy czy też jej gróźb ma z założenia zapobiegać art. 128 § 3 kodeksu karnego, zgodnie z którym „Kto przemocą lub groźbą bezprawną wywiera wpływ na czynności urzędowe konstytucyjnego organu Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10”. Wojciechowi Olszańskiemu postawiono zarzut popełnienia przestępstwa określonego w tym – zupełnie zasadnie istniejącym w kodeksie karnym – przepisie.
Czy można jednak twierdzić, że Olszański popełnił przestępstwo z art. 128 § 3 k.k.? Otóż, jak na mój gust, to w sprawie, o której jest tu mowa dużo prędzej można byłoby mówić o usiłowaniu popełnienia tego przestępstwa – nie ma bowiem (na ile się orientuję) żadnych przesłanek do tego, by twierdzić, że wypowiedź Olszańskiego, w której wyraził on chęć zabicia posłów, którzy poparliby projekt ustawy antycovidowej miała faktyczny wpływ na czynności urzędowe Sejmu.
Usiłowanie popełnienia przestępstwa – także takiego, jak wpływanie przemocą lub groźbą bezprawną na czynności urzędowe państwowego organu – też jest jednak przestępstwem. Przestępstwem jest też grożenie innym osobom użyciem przemocy wobec nich, choć najogólniej rzecz biorąc pewnymi warunkami: groźba albo musi wywoływać u jej adresata uzasadnioną obawę przed tym, że zostanie ona spełniona – o czymś takim jest mowa w art. 190 § 1 k.k. - albo musi mieć na celu zmuszenie go do określonego działania, zaniechania bądź znoszenia – to przypadek w jego podstawowym typie określony w art. 191 § 1 k.k., a w postaciach kwalifikowanych w szeregu innych przepisach kodeksu karnego (np. art. 224 § 1 – wywieranie przemocą lub groźbą bezprawną wpływu na czynności urzędowe organu administracji rządowej, innego organu państwowego lub samorządu terytorialnego, art. 224 § 2 - stosowanie przemocy lub groźby bezprawnej w celu zmuszenia funkcjonariusza publicznego albo osoby do pomocy mu przybranej do przedsięwzięcia lub zaniechania prawnej czynności służbowej, art. 232 § 1- wywieranie przemocą lub groźbą bezprawną wpływu na czynności urzędowe sądu) – w tym także w art. 128 § 3.
Zachodzi jednak pytanie o to, czy w systemie prawnym szanującym wolność słowa grożenie innym ludziom dokonaniem przeciwko nim takich czy innych przestępstw – bądź usiłowanie popełnienia przestępstwa poprzez użycie słów zawierających groźbę użycia przemocy (jak to, można twierdzić, miało miejsce w przypadku Olszańskiego vel Jabłonowskiego) – w sposób konieczny powinno być traktowane jako przestępstwo i w związku z tym karane. Moja intuicyjna odpowiedź na to pytanie jest taka, że niekiedy – w wielu nawet przypadkach – jak najbardziej. Groźby mogą mieć nader negatywne konsekwencje dla osób, przeciwko którym są one skierowane. Mogą budzić strach przed zamachem na życia lub zdrowie własne bądź osób najbliższych, co może mieć fatalne psychologiczne skutki dla osób będących obiektem gróźb. Mogą zmuszać swych adresatów do robienia tego, czego robić oni nie chcą – bądź nie robienia czegoś, co chcą oni robić – pozbawiając ich w ten sposób wolności wyboru własnego, zgodnego z prawem i niekrzywdzącego innych postępowania.
Jednak nie wszystkie wypowiedzi zawierające w sobie jakieś grożące sformułowania mają tego rodzaju efekty i nie wszystko, co brzmi jak groźba jest prawdziwą, mającą na celu zastraszenie kogoś (czy też poważnie mogącą kogoś zastraszyć) groźbą. Wiele już lat temu poznański raper Peja śpiewał pod adresem rapera z Kielc Liroya (Piotra Marca):
„Za tę profanację które
odpierdalasz
Spotka cię solidna kurwa kara
Spalimy ci chałupę rozjebiemy twoją żonę
Zabijemy ci dziecko i zgwałcimy siorę”
Test ten – literalnie potraktowany – niewątpliwie zawierał groźby popełnienia wyjątkowo poważnych przestępstw przeciwko osobie, do której się on odnosił (i ewentualnie też osobom dla niej najbliższym – nie wiem przy tym, czy te akurat osoby faktycznie istniały), niewątpliwe są też jednak dwie inne rzeczy: to, że Peja nie miał poważnego zamiaru grozić Liroyowi podpaleniem domu i dokonaniem aktów przemocy wobec członków jego najbliższej rodziny – a tylko chciał on przelicytować Liroya w poziomie wulgarności rapowanych tekstów – a po drugie to, że Liroy raczej nie bał się tego, że Peja naprawdę spełni swoje „groźby”. Aktywiści PPS idąc w pochodzie pierwszomajowym skandowali niegdyś hasło „Buzek ty zmoro, zginiesz jak Aldo Moro” – i słowa te nie były odbierane jako poważna groźba zabicia premiera, lecz raczej jako wiecowa retoryka, której nie należy traktować całkiem serio.
Sąd Najwyższy USA – uznając, że „prawdziwe groźby” (true threats) nie są ekspresją chronioną przez Pierwszą Poprawkę do amerykańskiej Konstytucji – stwierdził, że nie jest tak, iż wszelkie wypowiedzi zawierające jakieś grożące sformułowania – a więc np. zapowiedź zabicia kogoś – mogą być traktowane jako karalne groźby. To, czy jakaś wypowiedź może zostać potraktowana jako „prawdziwa” – a w związku z tym karalna bez naruszenia Pierwszej Poprawki – groźba zależy nie tylko od jej treści, ale także od kontekstu, w którym wypowiedź taka ma miejsce.
Coś takiego w jasny sposób wynika z wydanego w 1969 r. orzeczenia Sądu Najwyższego USA w sprawie Watts v. United States. Sprawa ta znalazła się na wokandzie amerykańskiego Sądu Najwyższego z powodu zdarzenia, jakie miało miejsce 27 sierpnia 1966 r. pod pomnikiem Waszyngtona w stolicy USA. Miał tam miejsce publiczny wiec przeciwko wojnie w Wietnamie, po którym uczestnicy tego wiecu podzielili się na małe grupki dyskusyjne. Bohater wspomnianej sprawy, 18 letni Murzyn dołączył do zgromadzenia zaplanowanego w celu dyskutowania o brutalności policji. Kiedy jeden z członków grupy zasugerował, że młodzi ludzie powinni zyskać więcej wykształcenia zanim zaczną wyrażać swoje poglądy, Watts powiedział: „Zawsze krzyczą na nas, żebyśmy otrzymali wykształcenie. A teraz otrzymałem już wstępną klasyfikację jako 1-A i muszę zgłosić się na badanie w najbliższy poniedziałek. Nie idę. Jeśli kiedykolwiek każą mi nosić karabin pierwszym człowiekiem, którego chcę mieć w zasięgu wzroku, jest LBJ (Lyndon Baines Johnson, prezydent USA) Nie zmuszą mnie do zabicia moich czarnych braci”.
Słowa te usłyszał obecny na miejscu śledczy z kontrwywiadu i Watts został aresztowany, a następnie oskarżony o naruszenie pochodzącego z 1917 r. przepisu, zgodnie z którym przestępstwem jest świadome i dobrowolne czynienie groźby odebrania życia lub wyrządzenia szkody cielesnej prezydentowi USA. Zarówno w Sądzie Okręgowym Stanów Zjednoczonych dla Dystryktu Kolumbii, jak i w Sądzie Apelacyjnym zapadły wobec Wattsa wyroki skazujące, lecz Sąd Najwyższy USA (większością 7 do 2) uniewinnił go, stwierdzając, że jego wypowiedź była jedynie bardzo niedojrzałą i obraźliwą formą wyrażenia politycznej opozycji wobec prezydenta (co jest konstytucyjnie chronione) a nie prawdziwą, poważną groźbą.
Jak zatem widać, nie jest tak, że powiedzenie tego, że chce się kogoś (w jakichś okolicznościach, czy pod pewnymi warunkami) np. zabić w sposób konieczny stanowi groźbę, która pomimo pozornie bezwzględnego brzmienia Pierwszej Poprawki do Konstytucji USA może być przedmiotem sankcji czy to cywilnych, czy też karnych. Jednak ogólnie rzecz biorąc groźby – pod warunkiem, że są one „prawdziwymi” groźbami – są przez amerykańskie orzecznictwo sądowe traktowane jako ekspresja niechroniona przez Pierwszą Poprawkę.
Kiedy jednak można mówić o tym, że jakaś wypowiedź jest prawdziwą – konstytucyjnie niechronioną - groźbą? Otóż, trzeba powiedzieć, że orzecznictwo samego tylko Sądu Najwyższego USA nie jest w tym akurat temacie szczególnie obfite (wielokrotnie wypowiadały się w tej kwestii sądy federalne niższych instancji, zajmując różne stanowiska w kwestii np. tego, czy autor „prawdziwej groźby” musi mieć na celu grożenie innej osobie bądź osobom użyciem wobec nich przemocy, czy może też wystarczy jeśli zdaje on sobie sprawę, że rozsądna osoba, do której adresowana była jego wypowiedź, poczułaby się nią zagrożona) ale najbardziej aktualna odpowiedź na to pytanie zawarta jest w uzasadnieniu decyzji w sprawie Virginia v. Black z 2003 r. Stwierdzone tam mianowicie zostało, że pojęcie „prawdziwych gróźb” obejmuje te stwierdzenia, których autor ma na celu przekazanie poważnego zamiaru popełnienia aktu bezprawnej przemocy wobec określonej osoby bądź grupy osób.
Czy przytoczoną tu wypowiedź Wojciecha Olszańskiego vel Aleksandra Jabłonowskiego można byłoby uznać za „prawdziwą groźbę” w powyższym rozumieniu? Co do tego, myślę, że można byłoby próbować doszukiwać się w niej jakichś cech tej niechronionej zdaniem Sądu Najwyższego USA kategorii ekspresji. Na mój rozum, nie jest wykluczone, że kiedy Wojciech Olszański na bydgoskim rynku oznajmił, że jeśli posłowie przegłosują 1 lutego 2022 r. ustawę antycovidową to on chce ich zabić to chciał tego, by posłowie naprawdę się bali. Z drugiej strony, trudno jest też być do końca tego pewnym. W tym kontekście zwróciłbym uwagę na wysoce publiczny charakter wypowiedzi Olszańskiego. Z jakiego powodu? Otóż takiego, że jeżeli ktoś poważnie bierze pod uwagę możliwość popełnienia przez siebie jakiegoś konkretnego przestępstwa, to – przynajmniej w kraju, w którym instytucje takie jak np. policja mimo wszystko względnie sprawnie działają – raczej nie rozgłasza tego zamiaru wszem i wobec, gdyż w przypadku, w którym przestępstwo, którego popełnieniem ktoś taki groził zostało faktycznie dokonane, automatycznie byłby on pierwszym podejrzanym o jego sprawstwo. Można więc w związku z tym przypuszczać, że słowa Wojciecha Olszańskiego nie były poważną ekspresją zamiaru popełnienia aktu, czy też aktów przemocy, ale jedynie celowo szokującą, wiecową retoryką. Warto też zwrócić uwagę na inny aspekt jego wypowiedzi, taki mianowicie, że groźba zawarta w jego wypowiedzi (zakładając, że była ona w niej zawarta) odnosiła się do całkiem szerokiego kręgu osób. Sejm składa się, jak wiadomo, z 460 posłów, a ustawy uchwalane są zwykłą większością głosów przy obecności co najmniej połowy pełnej ich liczby. Jeśli wypowiedź Olszańskiego, że chce on zabić tych, którzy przegłosowaliby ustawę antycovidową miałaby zostać potraktowana dosłownie i poważnie, to należałoby stwierdzić, że chciałby on zamordować być może setki ludzi. Dałoby się twierdzić, że na serio mógłby on mieć tak zamiar i dać wyraz takiemu zamiarowi w swojej wypowiedzi? Coś takiego mogłoby być wiarygodne, jeśli Olszański byłby np. szefem jakiejś potężnej organizacji terrorystycznej, rzecz jednak w tym, że nic nie wiadomo mi o tym, by był on kimś takim. Zakładając zatem, że wypowiedź Olszańskiego była groźbą przemocy należy powiedzieć, że była to groźba rozproszona – krąg osób, do których groźba ta się odnosiła był zbyt szeroki, by któraś z nich mogła poważnie twierdzić, że to właśnie ona może stać się ofiarą popełnionego czy zorganizowanego przez Olszańskiego przestępstwa jeśli nie zagłosuje tak, jak on chce, w kwestii ustawy antycovidowej. Poza tym, jest też inna kwestia: czy ktoś (to znaczy któryś z posłów) autentycznie bał się tego, że zostanie zamordowany przez Olszańskiego, jeśli poprze projekt wspomnianej tu ustawy? Fakt, że dwóch posłów (Marcelina Zawisza z Lewicy i Paweł Olszewski z Koalicji Obywatelskiej) złożyło przeciwko Olszańskiemu donos do prokuratury w sprawie jego wypowiedzi na pierwszy rzut oka mógłby wskazywać na to, że niektóre z osób, do których wypowiedź Olszańskiego się odnosiła miały obawę przed tym, że może im się stać krzywda. Z taką jednak interpretacją owego faktu są dwa problemy: po pierwsze, łatwo jest zauważyć, że doniesienie do prokuratury w sprawie tego, co Olszański powiedział na Starym Rynku z Bydgoszczy zostało złożone przez osoby, które w oczywisty sposób nie miały zamiaru poprzeć projektu ustawy antycovidowej, a zatem raczej nie miały powodu do obaw, że mogą się one stać ofiarami przestępstw, które Olszański, w przypadku przegłosowania przez Sejm tej ustawy hipotetycznie rzecz biorąc mógłby popełnić. Po drugie, motywacją stojącą u podłoża zawiadomienia prokuratury o wypowiedziach Olszańskiego niekoniecznie musiał być strach przed przemocą: równie dobrze mógł być nią po prostu sprzeciw wobec jego skrajnie nacjonalistycznych, ksenofobicznych – a także wrogich wobec walki z COVID-19 – poglądów. Warto przy tym zauważyć, że w odniesieniu do posłanki Marceliny Zawiszy Olszański miałby odpowiadać za jej znieważenie. Powiem szczerze, że nie wiem, jak brzmiała wypowiedź Olszańskiego odnosząca się do tej akurat osoby, ale mimo wszystko trzeba wyraźnie stwierdzić, że znieważanie kogoś nie jest równoznaczne z grożeniem mu przemocą. Z kolei Paweł Olszewski stwierdził o Olszańskim, że jest on niespełna rozumu, ale jego zwolennicy są w stanie wziąć sobie do serca to co on mówi i jeśli odpowiednie organy państwa nie będą reagowały, to może się stać tragedia. Jak zatem widać, poseł Olszewski traktował wypowiedź Olszańskiego raczej jako nawoływanie do popełnienia przestępstwa – jego wypowiedź była w odczuciu tego posła niebezpieczna z tego powodu, że mogłaby zachęcić do przemocy osoby trzecie – niż jako groźbę użycia przemocy, to jest zapowiedź dokonania aktu przemocy przez samego autora wypowiedzi. Swoją drogą, można jak najbardziej zastanowić się nad tym, czy wypowiedzi Olszańskiego na Starym Rynku w Bydgoszczy nie można byłoby uznać za niebezpieczne nawoływanie do złamania prawa. Lecz myślę jednak, że z taką jej interpretacją byłyby spore problemy. Po pierwsze, wypowiedź ta – literalnie odczytana – nie wzywała swoich adresatów do zakazanych prawem działań; aczkolwiek zapowiadała – w określonych warunkach – podjęcie takich działań. Oczywiste jest też, że nie spowodowała ona żadnych aktów przemocy. Można byłoby mieć racjonalną obawę odnośnie tego, że jacyś zwolennicy Olszańskiego mogliby sobie wziąć jego słowa do serca i w następstwie usłyszenia czy też przeczytania tych słów posunąć się do jakichś kryminalnych działań? Czegoś takiego, na zdrowy rozum, nie można byłoby po prostu całkowicie wykluczyć. Lecz tu pojawiają się pytania. Czy Olszański ma jakichś swoich fanów, czy też podporządkowaną sobie organizację – co mogłoby powodować, że jego słowa – w pewnych przynajmniej przypadkach – byłyby dla niektórych osób nie tylko jakimiś opiniami, czy słowami nie mającymi dla nich realnego znaczenia, lecz de facto rozkazem? Jeśli nawet by tak było, to warto zauważyć, że wypowiedź Olszańskiego nie wzywała do dokonania jakichś konkretnych przestępstw – w rodzaju np. zabicia wymienionych z imienia i nazwiska posłów. Warto zauważyć też dwie inne rzeczy. Po pierwsze, zakładając że zwolennicy Olszańskiego (a w każdym razie przynajmniej niektórzy z nich) są naprawdę jakimiś niebezpiecznymi ludźmi, można co najmniej zastanawiać się nad tym, czy to właśnie podjęcie jakichś działań przeciwko idolowi takich osób (a więc np. aresztowanie go, czy też skazanie) nie mogłoby sprowokować przemocy z ich strony. Po drugie, w odniesieniu do wypowiedzi Olszańskiego – szczególnie, jeśli traktuje się je jako nawoływanie do popełnienia przestępstwa – warto zauważyć paradoks, jaki powoduje kryminalizacja takich wypowiedzi. Niewątpliwym celem istnienia w kodeksie karnym przepisów zabraniających publicznego nawoływania do popełniania przestępstw jest to, by publiczne nawoływania do popełniania przestępstw nie miały miejsca – i by takie nawoływania docierały do jak najmniejszej liczby ludzi – a najlepiej, do nikogo. Lecz wypowiedź Olszańskiego dotarła – za pośrednictwem mediów – do setek tysięcy, jeśli nie do milionów osób. Oczywiście, nie jest wykluczone, że dotarła by ona do szerokich kręgów społeczeństwa również wówczas, gdyby jej autorem nie zajęły się organy ścigania – ostatecznie rzecz biorąc, miała ona miejsce podczas publicznego zdarzenia, które z samej swej natury mogło przyciągnąć uwagę mediów. Czy jednak nie było tak, że prokuratorskie działania przeciwko Olszańskiemu skłoniły media do szczególnego zainteresowania się jego wypowiedzią i jej zwielokrotnienia? Jakkolwiek czegoś takiego nie jestem w stu procentach pewien, to chciałbym jednak zwrócić uwagę, że w przypadku pewnych wypowiedzi nawołujących do popełnienia takich czy innych przestępstw czymś bardzo nieprawdopodobnym jest to, że wypowiedzi te mogłyby się stać znane szerokiej opinii publicznej, jeśli autorzy tych wypowiedzi nie stali by się przedmiotem zainteresowania organów wymiaru sprawiedliwości. Ja np. – na co już zresztą we wspomnianym tu na wstępnie tekście zwracałem uwagę – według wszelkiego prawdopodobieństwa nie zatknąłbym się z wypowiedzią niejakiego Kamila Kurosza, który swego czasu wezwał na Twitterze do zamknięcia wszystkich „pisowskich szumowin” w jednej sali i wpuszczenia do niej gazu, gdyby Kuroszem w następstwie tej wypowiedzi nie zajął się prokurator. Jest rzeczą praktycznie oczywistą, że wypowiedź umieszczona na Twitterze przez mało ogólnie rzecz biorąc znanego działacza „Nowoczesnej” jakim był Kamil Kurosz sama z siebie nie dotarłaby do jakiejś bardzo dużej liczby osób. Lecz prokuratorskie dochodzenie w sprawie tej wypowiedzi w niewątpliwy sposób sprowokowało zainteresowanie tą wypowiedzią i doprowadziło do tego, że wypowiedź ta – wskutek chociażby powtórzenia jej w różnych serwisach internetowych – stała się szeroko znana. I jeszcze jedno: publiczne nawoływanie do popełnienia przestępstwa niewątpliwie karalne jest z tego powodu, że jest ono czymś potencjalnie niebezpiecznym, tzn. mogącym doprowadzić do faktycznego popełnienia przestępstwa. Z takim uzasadnieniem kryminalizacji nawoływania do popełniania przestępstw są oczywiście problemy – np. takie, że do przestępczych działań mogą popychać niektórych ludzi wypowiedzi nie zawierające w sobie żadnych zachęt do czynienia bezprawia. Znane są np. liczne przypadki osób, które dokonały takiego przestępstwa, jak np. zabójstwo pod wpływem przeczytania wzmianki o takim przestępstwie czy jego opisu bądź przedstawienia np. w filmie. A także takich, którzy dokonali zbrodni pod wpływem usłyszenia lub przeczytania informacji o jakimś bulwersującym zdarzeniu – tak, jak to było chociażby z niejakim Ryszardem Cybą, którego do dokonania morderstwa i usiłowania morderstwa w biurze poselskim PiS w Łodzi w październiku 2010 r. zmotywowały emocje wynikające z dowiedzenia się o tym, że prezydent RP Lech Kaczyński spowodował katastrofę w Smoleńsku wskutek tego, że spóźnił się na samolot i chcąc przybyć na czas na uroczystości w Katyniu – mające być de facto początkiem jego kampanii wyborczej przed mającymi odbyć się w ciągu kilku miesięcy wyborami prezydenckimi - za namową brata Jarosława zmusił załogę samolotu Tu 154 M do lądowania we mgle, na słabo wyposażonym w przyrządy nawigacyjne lotnisku Smoleńsk – Siewiernyj, doprowadzając przez to do rozbicia się maszyny i śmierci wszystkich obecnych na jej pokładzie. Podobnie, w przypadku Ousseynou Sy, który w 2019 r. porwał, a następnie podpalił autobus z dziećmi, którego był kierowcą i krzyczał „Chcę, żeby to się wreszcie skończyło, na Morzu Śródziemnym ludzie nie mogą więcej umierać!” oraz powtarzał, że w Afryce giną ludzie z winy Luigiego Di Maio i Matteo Salviniego (w momencie zdarzenia premiera i wicepremiera Włoch i jednocześnie przywódców rządzących wówczas Włochami Ruchu 5 Gwiazd i Ligi Północnej) emocje, które doprowadziły go do popełnienia tego strasznego czynu musiały zrodzić się w nim w następstwie pewnych wypowiedzi: jest rzeczą nieprawdopodobną, by bezpośrednio, na własne oczy widział on śmierć topiących się w Morzu Śródziemnym imigrantów uciekających z Afryki do Europy i nie mógł on też bez pośrednictwa w postaci przekazów ze strony innych osób widzieć tego, że przyczyną tych tragedii jest polityka włoskich władz. Kilka lat temu w Polsce miało miejsce takie zdarzenie, jak podpalenie biura poselskiego ówczesnej posłanki PiS Beaty Kempy w Sycowie na Dolnym Śląsku. Sprawca tego nie mającego w ostateczności jakichś tragicznych następstw, ale przecież potencjalnie bardzo niebezpiecznego czynu oświadczył, że tym, co motywowało go do jego dokonania był sprzeciw wobec planowanych przez PiS zmian w ordynacji wyborczej – przy czym stwierdził, że osobiście nie czytał projektu tych zmian, ale opierał się na opiniach posła PO Borysa Budki, a także polityków „Nowoczesnej” i PSL oraz dziennikarzy, którzy również krytykowali ów projekt. Z kolei do morderstw dokonanych w 1971 r. przez niejakiego Johna Lista – amerykańskiego księgowego i nauczyciela w szkółce niedzielnej – w oczywisty sposób przyczyniło się biblijne nauczanie o piekle i niebie: powodem zabicia przez niego matki, żony, oraz trójki dzieci była chęć wysłania ich dusz prosto do nieba i uchronienia ich przez piekielnym ogniem (jego bliscy w jego odczuciu zaczynali odchodzić od religijnego stylu życia) – ten ostatni przykład pokazuje, że wypowiedzi mające (jak się przynajmniej wydaje) na celu przestrzec ludzi przed złym i krzywdzącym innych postępowaniem, mogą jakiejś zaburzonej psychicznie jednostce dostarczyć motywacji do takiego właśnie postępowania.*
Podobne przykłady można byłoby mnożyć, ale myślę, że nie ma co. Co w tych przykładach jest jednak istotne, to to, że wypowiedzi, które w ewidentny sposób przyczyniły się do popełnienia wspomnianych w nich groźnych przestępstw były wypowiedziami, odnośnie których można się założyć, że praktycznie rzecz biorąc nikt nie chciałby ich zakazać. Chciałby ktoś zabronić mówienia i pisania o wydarzeniach, mogących budzić u niektórych ludzi silne emocje – takich, jak np. katastrofa smoleńska czy przedstawiania pewnych teorii na temat przyczyn tych zdarzeń? Chciałby ktoś zakazać publikowania kryminałów, horrorów czy też informacji o prawdziwych przestępstwach? Chciałby ktoś zrobić przestępstwo z krytykowania takich czy innych aktów prawnych (bądź ich projektów)? Proponuje ktoś wsadzanie ludzi do więzienia za publikowanie Biblii? To są – jak sądzę – pytania retoryczne. Nie jest oczywiście do końca wykluczone, że jacyś ludzie chcący zakazać takich wypowiedzi by się znaleźli – choć przypuszczać można, że nie byłoby ich wielu. Co w każdym razie jest istotne, to to, że jakieś niezrównoważone psychicznie osoby mogą dokonywać szokujących przestępstw pod wpływem czegoś, co nie jest żadnym nawoływaniem do popełnienia przestępstwa (ani też żadną „mową nienawiści”, żadną pornografią czy żadną prezentacją przemocy). Jak swego czasu pisała była przewodnicząca Amerykańskiej Unii Wolności Obywatelskich (ACLU) prof. Nadine Strossen „Gdybyśmy chcieli zakazać wszystkich słów lub obrazów, które kiedykolwiek oskarżano o inspirowanie bądź bezpośrednie przyczynienie się do przestępstwa popełnionego przez odszczepieńców i jednostki aspołeczne, nie mielibyśmy wiele do czytania i oglądania”. Z kolei osoby psychicznie osoby stabilne nie dokonają przestępstw pod wpływem po prostu tego, że do ich oczu czy uszu dotarły jakieś wypowiedzi zawierające w sobie wezwania do zakazanych prawem działań.
Odnośnie wypowiedzi nawołujących do popełnienia przestępstw warto też zauważyć, że takie wypowiedzi są prawnie zakazane i karalne – lecz informowanie o takich wypowiedziach, w tym także dosłowne przytaczanie ich treści np. w dziennikarskich relacjach o takich czy innych wydarzeniach już nie. Czy można jednak twierdzić, że te pierwsze – prawnie zabronione – wypowiedzi są czymś bardziej niebezpieczne od tych drugich – których, jak sądzę, nikt nie chciałby zabronić? Czasami oczywiście tak. Bezpośrednio skierowane do rozwścieczonego tłumu wezwanie do fizycznego ataku na osobę będącą obiektem gniewu owego tłumu jest z całą pewnością jest czymś bez porównania bardziej niebezpiecznym od przytoczenia tej wypowiedzi w jakiejś dziennikarskiej relacji. Podobnie, zachęcające do popełnienia przestępstwa słowa, które kierowane są przez kogoś do osób, które są mu znane i związane z nim więzami lojalności (bądź w praktyce mu podporządkowane) – jak ma to miejsce np. w przypadku szefa i członków grupy przestępczej – niewątpliwie są czymś bardziej niebezpiecznym, niż zacytowanie takich słów w gazecie. Lecz nie ma żadnego racjonalnego powodu do tego, by sądzić, że nawołująca do popełnienia przestępstwa wypowiedź, która nie ma miejsca w jakichś szczególnych okolicznościach – takich np. że jest ona bezpośrednio kierowana do agresywnie nastawionego i gotowego do dokonania aktów przemocy tłumu, bądź do osób podporządkowanych jej autorowi, tak, że stanowi ona de facto polecenie (o ile nie rozkaz) podjęcia takich czy innych działań jest czymś bardziej niebezpiecznym od przytoczenia takiej wypowiedzi w teoretycznie przynajmniej rzecz biorąc neutralnej relacji na jej temat. Jednak, w myśl obowiązującego obecnie w Polsce prawa publiczne wypowiedzi nawołujące do popełnienia przestępstw są karalne niezależnie od tego, czy ktoś pod wpływem jakiejś takiej wypowiedzi popełni przestępstwo, czy też nie – natomiast przytaczanie takich wypowiedzi – dopóki nie łączy się ono np. z ich bezpośrednim pochwalaniem (publiczne pochwalanie popełnienia przestępstwa jest karalne podobnie jak nawoływanie do jego popełnienia) – nie podlega sankcjom prawnym nawet wówczas, gdyby to właśnie ono bezpośrednio prowadziło do popełnienia przestępstwa. Nie ma w takim zróżnicowaniu prawnego traktowania publicznych wypowiedzi nawołujących do popełnienia przestępstw (a także wypowiedzi pochwalających przestępstwa, czy też propagowania ustrojów totalitarnych albo „mowy nienawiści”) oraz informowania o takich wypowiedziach jakiegoś zgrzytu? Ktoś na to pytanie mógłby odpowiedzieć, że zakazanie mówienia czy pisania o wypowiedziach nawołujących do popełniania przestępstw – podobnie, jak zakazanie mówienia i pisania o np. tzw. „hate speech” – byłoby czymś absurdalnym i niemożliwym do zaakceptowania w demokratycznym państwie: coś takiego prowadziłoby do tego, że możliwość dowiadywania się przez ludzi o pewnych zdarzeniach mających miejsce w ich kraju – czy też poza jego granicami, jeśli to stamtąd rozprzestrzeniałyby się jakieś zakazane prawnie wypowiedzi – zostałaby ograniczona. Z pewnością nikt, kto szanuje prawo ludzi do uzyskiwania informacji o życiu publicznym nie chciałby tego, by po prostu przytaczanie wypowiedzi (np.) nawołujących do popełniania przestępstw samo w sobie było traktowane jako przestępstwo. Da się jednak pogodzić z takim prawem zakazywanie publicznych wypowiedzi nawołujących do popełniania przestępstw właściwie tylko z takiego powodu, że są one takim nawoływaniem, bez względu na ich skutki, czy też okoliczności w jakich wypowiedzi takie mają miejsce? To może byłoby do pogodzenia, gdyby publiczne wypowiedzi nawołujące do popełniania przestępstw, które trafiają do uszu czy oczu ludzi bezpośrednio od ich autorów były bardziej niebezpieczne od tych, które trafiają do nich za pośrednictwem jakichś np. dziennikarskich relacji o takich wypowiedziach. Jednak, jak już wspomniałem, nie ma racjonalnego powodu do tego, by twierdzić, że te pierwsze wypowiedzi stwarzają większe ryzyko od tych drugich – bądź drugie mniejsze od pierwszych; co w zdroworozsądkowy sposób można przypuszczać to to, że przytaczanie np. w artykułach prasowych czy publikowanych w Internecie wypowiedzi nawołujących do popełnienia przestępstw potęguje niebezpieczeństwo, mogące wynikać z takich wypowiedzi (choć oczywiście z tym niebezpieczeństwem nie należy przesadzać – niewątpliwie olbrzymia większość wypowiedzi nawołujących do popełniania przestępstw nie prowadzi w praktyce do popełnienia żadnych przestępstw). Wspomniany tu przeze mnie „zgrzyt” pomiędzy bezwzględnym zakazem publicznego nawoływania do popełnienia przestępstw, a (słusznym oczywiście, poniekąd) niezakazywaniem informowania o takim nawoływaniu – w tym przytaczania jego treści – jest zatem ewidentny. Jak tego zgrzytu można byłoby się z polskiego prawa pozbyć? Otóż, myślę, że można byłoby to zrobić dzięki np. wprowadzeniu znanego z prawa amerykańskiego rozwiązania, że nawoływanie do popełnienia przestępstwa może być karalne tylko wtedy, gdy w miejscu i w czasie, w którym ma ono miejsce, jest ono bezpośrednio niebezpieczne. Jak już wspomniałem, bezpośrednie podburzanie rozwścieczonego tłumu do pobicia czy tym bardziej zabicia człowieka, przeciwko któremu kieruje się gniew owego tłumu jest niewątpliwie bardziej niebezpieczne, niż przytaczanie np. w gazecie słów, jakie padły podczas takiego incydentu. W takim akurat przypadku nie ma żadnej logicznej sprzeczności między ukaraniem kogoś za słowa, które bezpośrednio i w zamierzony przez niego sposób doprowadziły do dokonania aktu przemocy, a nie karaniem za przytaczanie wypowiedzianych przez kogoś takiego słów, które jeśli nawet mogą – tego nie da się przecież po prostu z góry wykluczyć – dostarczyć komuś motywacji do przestępczego działania, to nie stwarzają jednak bezpośredniego i poważnego niebezpieczeństwa wzniecenia takich działań. Niestety jednak, nikt w Polsce – a w każdym razie, na pewno nie jakiś znany polityk – nie proponuje tego, by wspomniane tu rozwiązanie – przyjęte przez Sąd Najwyższy USA w wyroku w sprawie Brandenburg v Ohio z 1969 – przenieść na grunt polskiego prawa.
Pisząc o tym, jakie wypowiedzi mogą prowadzić do popełnienia przez niektórych ludzi przestępstw – a także o tym, czy nawoływanie do popełnienia przestępstwa powinno być karalne (a w każdym razie, karalne jako takie – bo nie mam wątpliwości co do tego, że powinno być ono karalne w pewnych sytuacjach – takich, gdy związek przyczynowo – skutkowy między takim nawoływaniem, a faktycznym popełnieniem – bądź przynajmniej usiłowaniem popełnienia – przestępstwa jest odpowiednio ścisły) odszedłem jednak trochę od wypowiedzi Wojciecha Olszańskiego, w której publicznie wyraził on chęć zamordowania posłów, którzy poparliby przedstawiony przez PiS projekt tzw. ustaw antycovidowej. Była to wypowiedź, która nawet w takim systemie prawnym, który poważnie traktuje prawo ludzi do swobody ekspresji – i jednocześnie do zapoznawania się z tym, co mają do powiedzenia inni – powinna zostać potraktowana jako przestępstwo? Z całą pewnością, wielu – czy jak przypuszczam, większość – ludzi jest zdania, że tak. Lecz ja jestem zdania, że prawa do takich wypowiedzi, jak wypowiedź Wojciecha Olszańskiego vel Aleksandra Jabłonowskiego na Starym Rynku w Bydgoszczy można bronić – co nie jest równoznaczne z bronieniem tego rodzaju wypowiedzi jako takich. Dlaczego? Otóż, chociażby dlatego, że wypowiedź ta – czegokolwiek złego by o niej nie powiedzieć (choć oczywiście, można mówić o niej praktycznie rzecz biorąc tylko rzeczy złe) wyrażała pewne poglądy – i to w dodatku nie po prostu jakiekolwiek poglądy – ale poglądy na temat działań władzy – pokazywała nastawienie jej autora wobec tych działań. Czy ludzie mają prawo do zapoznania się z takimi poglądami? Oczywiście, na temat tego, czy ludzie mają, bądź nie mają takiego prawa (albo tego, czy powinni je mieć, czy też nie) można byłoby snuć takie czy inne dywagacje, lecz chciałbym mimo wszystko zauważyć, że redaktorzy gazet, popularnych portali internetowych czy programów informacyjnych w telewizji – którzy przytoczyli wypowiedź Olszańskiego bądź udostępnili jej nagranie – niewątpliwie uważali, że ludzie takie prawo mają. Oczywiście, zapewne nie są oni (choć nie wiem, czy specjalnie zastanawiali się akurat nad tym) zdania, że wypowiedź Olszańskiego powinna być prawnie tolerowana per se. Lecz mimo wszystko hipotetyczne niebezpieczeństwo, mogące wyniknąć z wypowiedzi Olszańskiego – w postaci np. teoretycznie możliwego zastraszenia jakichś posłów, mających głosować nad projektem ustawy antycovidowej – mogło być wynikiem nie tyle co bezpośrednio tej wypowiedzi, ile raczej rozpowszechnienia treści tej wypowiedzi przez media. Czy na rynku w Bydgoszczy w czasie, gdy swoją mowę wygłaszał tam Wojciech Olszański był jakiś poseł? Czy posłowie oglądali nagranie wspomnianej wypowiedzi, bezpośrednio umieszczone przez Olszańskiego w internetowym serwisie Youtube? Tego prawdę mówiąc nie wiem. Lecz mimo wszystko sądzę, że wypowiedź Olszańskiego miała bez porównania większą szansę na dotarcie do posłów – i do wszelkich ludzi dzięki przytoczeniu jej w mających szerokie grono odbiorców mediach, niż wskutek bezpośredniego zapoznania się z nią w tym miejsce i czasie, w którym fizycznie miała ona miejsce – bądź poprzez medium bezpośrednio kontrolowane przez jej autora.
Jest jeszcze jeden, w moim odczuciu, powód do nierepresjonowania Wojciecha Olszańskiego za jego wypowiedź. Wiąże się on z tym, co oznacza pojęcie „wolność słowa” – zakładając, że jest to wolność traktowana poważnie. Wolność ta – jak już wspomniałem – nie jest wolnością absolutną. Z pewnością wolność słowa nie może chronić przez prawną odpowiedzialnością kogoś, kto w takim miejscu, jak kino czy teatr kłamliwie krzyczy „pożar!” (albo „ludzie, tu jest bomba!”) i wywołuje panikę. Podobnie też, wolność słowa z pewnością nie chroni np. szantażu – to jest zmuszania kogoś do pozbycia się jakiejś części swojego majątku poprzez grożenie mu zamachem na jego życie, zdrowie bądź mienie – mimo, że narzędziem szantażowania ludzi są słowa. Lecz wolność słowa – zakładając, że mamy do czynienia z poważnie traktowaną wolnością – a nie taką wolnością, jaka w realny sposób istnieje obecnie np. w Polsce – jeśli coś oznacza, to to, że jeżeli można karać ludzi za ich wypowiedzi (i zakazywać wypowiedzi), to tylko wówczas, gdy jest to niezbędne do osiągnięcia jakiegoś nieodzownego w społeczeństwie celu – takiego np. jak zapobieżenie przemocy, bądź – to także może się liczyć – zapewnienie prawidłowego działania organów państwa.
Czy wypowiedź Wojciecha Olszańskiego należała do wypowiedzi, o których da się powiedzieć, że ich prawne tępienie jest konieczne dla osiągnięcia jakiegoś ważnego społecznie celu – czy też ochrony istotnego interesu? Ktoś mógłby twierdzić, że tak – że wypowiedź ta mogła prowadzić do zastraszenia posłów mających głosować nad projektem ustawy antycovidowej i że mogła ona przyczynić się do stworzenia jakiejś atmosfery zwiększającej prawdopodobieństwo aktów przemocy. Lecz odnośnie takiego twierdzenia trzeba powiedzieć, że tego rodzaju skutki wypowiedzi Olszańskiego były wyłącznie teoretyczne i hipotetyczne. Jest nieprawdopodobne, by wypowiedź ta miała jakikolwiek realny wpływ na działanie Sejmu. Projekt ustawy antycowidowej autorstwa PiS został odrzucony przez większą część posłów – w tym sporą część posłów PiS-u – dlatego, że był on głupi – a nie z powodu strachu posłów przed tym, że Olszański (czy ewentualnie jakiś jego zwolennik) ich zabije, jeśli przegłosują ów projekt. Jeśli chodzi o argument, że wypowiedź Olszańskiego była wypowiedzią mogącą prowadzić do stworzenia jakiejś „atmosfery” w której np. zamachy na życie polityków mogłyby się stać bardziej prawdopodobne, to chciałbym zauważyć, że do brutalnych przestępstw mogą – o czym zresztą pisałem zarówno w tym, jak i w niektórych innych swoich tekstach – przyczyniać się wypowiedzi, których raczej mało kto chciałby zabronić. Prawda jest taka, że wśród ludzi przekonanych do opinii, że coś – np. aborcja, zakaz aborcji, eksperymenty genetyczne, nanotechnologia, globalne ocieplenie, eksploatacja zwierząt, działalność jakichś organizacji, czy osób itd. jest niemożliwym do zniesienia złem zawsze mogą znaleźć się tacy, którzy zechcą zwalczać owo zło przy użyciu przemocy – podobnie też, jak do stosowania przemocy mogą posunąć się ludzie przekonani do tego, że coś – np. nienaruszona przyroda – jest zasługującym na bezwzględne zachowanie dobrem. Uznanie tego, że można zakazać jakichś wypowiedzi z tego powodu, że wypowiedzi te mogą do czegoś złego prowadzić jest przyjęciem rozumowania, które jeśli tylko zostałoby zastosowane w sposób konsekwentny – tzn. wobec wszelkich wypowiedzi, wobec których dałoby się ono zastosować, a nie tylko wobec wypowiedzi, których tacy czy inni ludzie chcieliby zakazać – prowadziłoby do praktycznej likwidacji wolności słowa.
Tak więc, reasumując, moim zdaniem Wojciech Olszański nie powinien zostać ukarany za wspomnianą tu wypowiedź. Czy znaczy to, że należy po prostu zostawić go w spokoju? No, nie. Niezależnie od tego, czy wypowiedź o której tu była mowa powinna zostać potraktowana jako przestępstwo czy też nie, oczywiste jest, że wypowiedź ta powinna spotkać się z moralną dezaprobatą – z czym zresztą się przecież spotkała. Chciałbym też zauważyć, że wypowiedź ta miała miejsce podczas zbyt publicznego zdarzenia – wiecu w centrum dużego miasta – by można było po prostu zbyć ją milczeniem, co mogłoby być rozsądne w przypadku np. jakiegoś wpisu mało znanej osoby na facebooku, choćby o podobnej treści.
Poza tym, rzeczą rozsądną jest to, by komuś takiemu, jak Wojciech Olszański się przyglądać. Bo to jest jednak – zwróciłbym na to uwagę – ktoś, kto dopuszczał się pewnych aktów przemocy wobec innych osób – jakkolwiek nie bardzo poważnych. Odpowiednie służby powinny mieć kogoś takiego na oku – myślę, że można byłoby się zastanawiać nawet nad tym, czy ktoś taki nie powinien być inwigilowany przy użyciu np. systemu operacyjnego Pegasus (choć mimo wszystko nie jestem pewien, czy byłby to dobry pomysł – co by było wówczas, gdyby taka osoba dowiedziała się o tym, że była ona przedmiotem takich działań? Nie mogłoby coś takiego skłonić ją do dokonania jakiegoś drastycznego czynu?). Tego rodzaju pytania można oczywiście zadawać – nie są to pytania absurdalne w odniesieniu do osób czy grup o skrajnych, akceptujących przemoc, poglądach. To, co uważam na pewno i zdecydowanie, to to, że Wojciech Olszański nie powinien siedzieć w więzieniu tylko z powodu swych słów, wygłoszonych przez niego na Starym Rynku w Bydgoszczy.
· Dość intrygujące wydaje mi się pytanie o to, dlaczego John List, który zamordował pięć osób ze swojej rodziny chcąc ratować ich dusze przed trafieniem na wieczność do piekła, nie bał się tego, że sam tam trafi za pięciokrotne morderstwo – na mój przynajmniej rozum, jeśli za coś idzie się do piekła, to chyba najprędzej za takie rzeczy? Otóż, przyznam, że to jest akurat moje rozumowanie, ale przypuszczam, że w myśleniu Lista, które doprowadziło go do popełnienia wspomnianej tu zbrodni istotną rolę odegrała chrześcijańska idea, że Bóg może wybaczyć człowiekowi każdy jego grzech (z wyjątkiem tzw. grzechu przeciwko Duchowi Świętemu). Jak widać, działanie tej idei było w przypadku Johna Lista niezwykle przewrotne.