Kuroń versus Giertych: niebezpieczny precedens
Artykuł opublikowany pierwotnie (pod innym tytułem) w ramach działu Kartka z kalendarza na portalu Polska.pl.
„Jeśli znajdą się jakieś grupy mniejszościowe, które będą chwalić to orzeczenie jako swoje zwycięstwo, to warto, by zastanowiły się one nad możliwą w tym przypadku zasadnością dawnego stwierdzenia: „jeszcze jedno takie zwycięstwo - i po mnie”. Te słowa napisał w 1952 r. sędzia Sądu Najwyższego USA Hugo Black, kierując je do potencjalnych entuzjastów decyzji tego sądu, który minimalną przewagą głosów uznał z zgodną z Konstytucją ustawę, na podstawie której niejaki Joseph Beauharnais(*1) został skazany na 200 dolarów grzywny za rozpowszechnianie rasistowskich, antymurzyńskich ulotek w Chicago.
To samo stwierdzenie można też dedykować tym, którzy oklaskują warszawski sąd okręgowy za wyrok, jaki sąd ten wydał w sprawie wypowiedzi wicepremiera Romana Giertycha na temat Jacka Kuronia. Choć wypowiedź ta bez wątpienia była skandaliczna i słusznie spotkała się z potępieniem, to uznanie, że powinna być ona powodem pociągnięcia jej autora do odpowiedzialności prawnej (choćby nawet tylko cywilnej) stwarza niebezpieczny precedens, pozwalający zamknąć usta każdemu, kto w sposób krytyczny będzie wyrażał się o takiej postaci z przeszłości, którą mniejsza czy większa grupa ludzi darzy jakimś kultem.
Przypomnijmy, że poszło o to, że w sierpniu 2006 r. wicepremier (wówczas – i w chwili pisania tego tekstu) Roman Giertych zapytany na konferencji prasowej o to, czy należy usunąć Jacka Kuronia ze szkolnych podręczników, odparł: „Nie, ale należy go umieścić między Januszem Radziwiłłem a Szczęsnym Potockim”. Zarzucił też Jackowi Kuroniowi szkodzenie Polsce i zdradę ideałów „Solidarności”. Stwierdzenie to zostało wypowiedziane kilka dni po tym, jak pewien historyk z IPN opublikował w miesięczniku „Arcana” oraz w „Życiu Warszawy” esbeckie notatki sugerujące, że trzykrotnie więziony, a w latach 1985-1989 wielokrotnie zatrzymywany przez SB Kuroń miał podczas przesłuchań prowadzić rozmowy „mające charakter negocjacji politycznych” – m.in. o przygotowaniach do Okrągłego Stołu.
Krytyka… i pozew
Publikacje „Arcanów” i „Życia Warszawy” spotkały się, jak wiadomo, z szeroką i ostrą krytyką na łamach innych środków masowego przekazu. W obronie dobrego imienia Jacka Kuronia wystąpili jego dawni przyjaciele, współpracownicy z podziemia i znani intelektualiści. Będąca niejako „wyciągnięciem wniosków” ze wspomnianych publikacji wypowiedź Romana Giertycha spotkała się jednak nie tylko z polemiką w prasie, stacjach radiowych i telewizyjnych oraz w Internecie. Członkowie rodziny Jacka Kuronia – jego brat Andrzej i syn Maciej wnieśli przeciwko Giertychowi pozew cywilny do Sądu Okręgowego w Warszawie, zarzucając mu, że swymi wypowiedziami o ich ojcu i bracie naruszył ich dobra osobiste.
Ma zapłacić
Pozwany wicepremier Giertych w sądzie stawić się - rzecz jasna - nie raczył. Nic dziwnego, że proces przegrał z kretesem. W poniedziałek 25 czerwca 2007 roku warszawski Sąd Okręgowy uznał, że porównując Jacka Kuronia do zdrajców narodowych Roman Giertych naruszył prawo członków jego rodziny do kultywowania pamięci po zmarłym. Za naruszenie tego prawa sąd nakazał Giertychowi zamieścić przeprosiny dla Andrzeja i Jacka Kuroniów na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej”, wpłacić 15 tysięcy złotych na Fundację im. Gai i Jacka Kuroniów – a także opłacić pełne koszta wytoczonego przeciwko niemu procesu.
Jak widać, warszawski sąd okręgowy w sposób dobitny pokazał, że nie można – nie mając do tego faktycznych podstaw – nazywać kogoś explicite lub implicite zdrajcą, nie narażając się przez to na odpowiedzialność cywilną. Z pewnością – wielu ludzi ucieszyło się z tego rozstrzygnięcia i uznało je za słuszne. Niemało też pewnie było takich, którzy radowali się po prostu z tego, że „dołożono” nielubianemu przez nich politykowi – nieważne, z jakiego powodu i w jaki sposób.
Nie współczując specjalnie Romanowi Giertychowi – który w żadnym wypadku nie jest ulubieńcem piszącego ten artykuł – z powodu wydanego nań wyroku, warto się jednak zastanowić nad potencjalnymi skutkami tego orzeczenia. Zanim jednak przejdę do krytyki wspomnianego w tym artykule wyroku, przypomnę kilka faktów na temat Jacka Kuronia.
Bardzo krótko o Kuroniu
Żyjący w latach 1934 – 2004 Kuroń był w czasach PRL jednym z najbardziej znanych działaczy polskiej, antykomunistycznej opozycji. W okresie po odnowie gomułkowskiej był też działaczem najbardziej chyba prześladowanym przez władze. W peerelowskich więzieniach spędził łącznie dziewięć lat. Najpierw w 1965 r. został skazany (wraz z Karolem Modzelewskim) na 3 lata więzienia za publikację „Listu Otwartego do Partii”, w którym krytykował ustrój PRL z pozycji marksistowskich – proponując na jego miejsce „demokrację robotniczą”, w której pracownicy przedsiębiorstw w sposób kolektywny podejmowaliby decyzje w sprawie planu gospodarczego i gdzie istniałyby takie instytucje, jak referenda, w których podejmowano by decyzje o tym, jaką część dochodu narodowego przeznaczyć na inwestycje, a jaką na konsumpcję. Następnie, w 1968 r. dostał 3,5 roku za współudział w organizacji strajków studenckich. Po protestach robotniczych w Ursusie i w Radomiu w czerwcu 1976 zakładał (wraz z innymi osobami) Komitet Obrony Robotników – przekształcony później w Komitet Samoobrony Społecznej KOR. W 1980 r., w czasie strajków sierpniowych został aresztowany, a następnie pod naciskiem strajkujących robotników wypuszczono go z więzienia. Został doradcą NSZZ „Solidarność”.13 grudnia 1981 r. został internowany, a w 1982 r. aresztowany pod zarzutem podjęcia działań zmierzających do obalenia przemocą ustroju PRL – ostatecznie zwolniono go w 1984 r. na mocy amnestii. Był jednym z najważniejszych rozmówców ze strony opozycyjnej przy Okrągłym Stole (II – IV 1989). W latach 1989 – 2001 sprawował funkcję posła na Sejm RP, dwukrotnie (1989 – 1990 i 1992 – 1993) pełnił urząd Ministra Pracy i Polityki Socjalnej. W 1995 r. kandydował w wyborach prezydenckich, w których zajął trzecie miejsce, uzyskując 9,2 % głosów (w tym głos piszącego ten artykuł).
Bali się go
Nie wchodząc w szczegóły skomplikowanego skądinąd (wywodzący się z rodziny o lewicowych tradycjach Kuroń jako młody człowiek był aktywistą PZPR i ZMP) życiorysu Kuronia z pewnością można powiedzieć jedno: Jacek Kuroń należał do tych ludzi, których rządzący Polską przed 1989 r. komuniści obawiali się najbardziej. Jeszcze jesienią 1988 r. przedstawiciele władz PRL zapowiadali, że nie usiądą do planowanych już wówczas rozmów Okrągłego Stołu, jeśli jednym z reprezentantów opozycji w tych rozmowach będzie właśnie Jacek Kuroń (drugim opozycjonistą, na którego nieobecność przy Okrągłym Stole naciskali komuniści, był Adam Michnik).
Niegodziwe – ale czy karać za to?
Nazwanie Jacka Kuronia „zdrajcą” – bo taka intencja kryła się za porównaniem go do targowiczanina Szczęsnego Potockiego i sprzymierzeńcy Szwedów z czasów Potopu Janusza Radziwiłła – było więc rzeczą w najwyższym stopniu niegodziwą. Ale czy niegodziwość ta powinna spotkać się z karą – chociażby tylko w postaci zmuszenia jej autora do opublikowania na swój koszt przeprosin dla osób, które poczuły się dotknięte taką wypowiedzią?
Problem odpowiedzi „tak” lub „nie” na to pytanie jest niewątpliwie kwestią wysoce sporną. Nie wiem, prawdę mówiąc, jak do tej pory polskie sądy rozstrzygały kwestię odpowiedzialności za obraźliwe wypowiedzi na temat osób zmarłych – i czy procesy o takie wypowiedzi miały w ogóle miejsce. Ale bardziej istotne w tej kwestii jest to, czy jakiekolwiek wypowiedzi o osobach nieżyjących powinny być czymś, za co można odpowiadać przed sądem?
Odpowiedzialność za zniesławienie – ratio legis
Jeśli chodzi o wypowiedzi na temat osób, które żyją, to odpowiedź na to pytanie brzmi oczywiście: tak. Pomówienie drugiego człowieka o zachowania przestępcze, czy choćby tylko nieuczciwe i nieetyczne może mieć bowiem dla tego człowieka bardzo negatywne konsekwencje. Może spowodować, że inni nie będą chcieli robić z nim interesów, wchodzić z nim w znajomości, będą unikać go, pokazywać palcami – czasem nawet odmawiać podania ręki. Dlatego też we wszystkich chyba systemach prawnych istnieją przepisy przeciwko zniesławianiu, pozwalające pomówionej osobie wystąpić na drogę sądową przeciwko komuś, kto swoją wypowiedzią naraził go na poniżenie w oczach innych lub utratę zaufania potrzebnego do wykonywania jakiegoś zawodu lub rodzaju działalności.
Rzecz jasna - to, jak konkretnie powinny wyglądać prawa przeciwko zniesławiającym wypowiedziom jest już kwestią dyskusyjną. Czy obowiązek dowiedzenia prawdziwości zniesławiającego twierdzenia powinien spoczywać na autorze tego twierdzenia, czy też – przeciwnie – to właśnie pozywający winien wykazać, że to co pozwany o nim powiedział lub napisał było nieprawdą? Czy stwierdzenia obiektywnie fałszywe – ale wypowiadane lub publikowane w przekonaniu o ich prawdziwości – powinny być przesłanką pociągnięcia do odpowiedzialności za zniesławienie? Jeśli tak – to jaki stopień niedbalstwa ze strony autora powinien być dowiedziony, by mógł on zostać uznany winnym zniesławienia – bądź jak wysoką staranność w zbieraniu informacji powinien on wykazać, by od odpowiedzialności takiej się uwolnić? Czy są pewne kwestie, o których pisanie czy mówienie powinno być uznane za rzecz bezprawną per se (np. życie seksualne powoda)? Czy wymogiem wydania wyroku skazującego w sprawie o zniesławienie powinien być dowód na to, że inkryminowana wypowiedź przyczyniła się do wyrządzenia pomówionemu jakiejś konkretnej, obiektywnej szkody – czy też przeciwnie – zniesławiające stwierdzenie powinno być powodem pociągnięcia do odpowiedzialności nawet wówczas, gdy nie miało ono dla pomówionego żadnych negatywnych skutków (np. dlatego, że nikt, kto znał osobę, której tyczyło się takie stwierdzenie, nie uwierzył w jego prawdziwość)? Czy prawo powinno chronić cześć wyłącznie konkretnych, indywidualnych osób – czy też powinno przewidywać odpowiedzialność za wypowiedzi zniesławiające całe grupy społeczne – np. partie polityczne, stowarzyszenia, grupy narodowościowe, wyznaniowe itp.? I wreszcie – czy za wystarczającą sankcję za zniesławianie należy uznać możliwość zastosowania środków przewidzianych przez prawo cywilne – takich, jak opublikowanie przeprosin czy wypłacenie stosownego odszkodowania – czy też właściwe jest sięganie w takich przypadkach po instrumenty z dziedziny prawa karnego – z karą pozbawienia wolności włącznie?
Na wszystkie te tematy prawnicy, filozofowie prawa, sędziowie i publicyści spierają się od lat – i z pewnością będą się spierać jeszcze bardzo długo, jak nie zawsze. Na wchodzenie w tę debatę nie ma tu miejsca. Wystarczyć musi ogólnikowe stwierdzenie, że istnienie w systemie prawnym przepisów przeciwko zniesławieniom nie jest po prostu nieuzasadnione – właśnie dlatego, że zniesławiające wypowiedzi mają często konkretne, negatywne skutki dla osób, których się tyczą (*2).
Prawna ochrona czci zmarłych – w jakim celu?
Ale jakie skutki może mieć zniesławiająca wypowiedź o kimś, kto już nie żyje? Dla osoby, której wypowiedź taka bezpośrednio się tyczy, skutki te są oczywiście żadne (a w każdym razie, nie da się ich udowodnić). Jeśli chodzi natomiast o osoby żyjące – np. krewnych czy zwłaszcza potomków zmarłego – to możliwe, że w dawnych czasach, gdy do kwestii pochodzenia przywiązywano wielką wagę, wypowiedź zniesławiająca np. bezpośredniego przodka tych osób mogła mieć wpływ na postrzeganie tych osób w społeczeństwie. Dziś jednak, gdy ludzi ocenia się raczej według meritum ich postępowania, osobowości i talentu – a nie według tego, skąd pochodzą - groźba negatywnych skutków zniesławiającej wypowiedzi o czyimś nieżyjącym już krewnym lub przodku nie wydaje się realna. Uczciwy człowiek nie zostanie uznany przez innych za łajdaka, jeśli ktoś napisze, że jego ojciec był typem spod ciemnej gwiazdy. I odwrotnie – reputacji łajdaka nie poprawi to, że ludzie przeczytają, iż jego ojciec był bohaterem narodowym.
Jedynym zatem powodem mogącym uzasadniać sankcje prawne za obraźliwe wypowiedzi na temat osób zmarłych może być zatem to, że wypowiedzi takie ranią uczucia tych, którzy darzą takie osoby jakimś szczególnym szacunkiem – np. członków rodziny zmarłego. Ale sam fakt, że jakaś wypowiedź razi uczucia czy wrażliwość innych, to chyba najgorszy powód do tego, by wypowiedź ta mogła być powodem ciągania kogoś po sądach.
Rozumiał to doskonale sędzia William Brennan z Sądu Najwyższego USA, który w uzasadnieniu decyzji tego sądu uchylającej jako sprzeczną z Konstytucją ustawę stanową zabraniającą publicznego bezczeszczenia flagi narodowej stwierdził, że „jeśli jakaś zasada stanowi istotę I Poprawki (a więc istotę zasady wolności wypowiedzi), to jest nią zasada, ze rządowi nie wolno zakazać wyrażania jakiegoś poglądu tylko dlatego, ze społeczeństwo uznaje ten pogląd za obraźliwy lub niemiły”. Pojmowali to również sędziowie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, którzy w swych orzeczeniach wielokrotnie stwierdzali, że „swoboda ekspresji nie może ograniczać się do takich informacji i poglądów, które są odbierane przychylnie albo postrzegane jako nieszkodliwe lub obojętne, ale odnosi się w równym stopniu do takich, które obrażają, oburzają lub wprowadzają niepokój”. Takie bowiem, zdaniem tych sędziów są „wymagania pluralizmu i tolerancji, bez których demokracja nie może istnieć”. Kraj, w którym bez narażania się na odpowiedzialność prawną nie wolno byłoby powiedzieć lub napisać czegoś, co mogłoby obrażać kogokolwiek byłby krajem, w którym nie wolno byłoby powiedzieć i napisać praktycznie niczego. Kraj, w którym bezkarnie nie można byłoby powiedzieć czy napisać czegoś, co razi większość społeczeństwa, byłby de facto dyktaturą tej większości – nie szanującą tych, których systemy wartości i przekonania różnią się od dominujących.
Zdrada – określenie retoryczne
Wracając jeszcze do wypowiedzi Giertycha o Kuroniu warto zauważyć, że wypowiedź ta o wiele bardziej była opinią i oceną, niż stwierdzeniem obiektywnych faktów. To prawda, że ocena ta była oburzająca - nie mówiąc o tym, że dla każdego, kto z grubsza rzecz biorąc wie o tym, kim był i co robił Jacek Kuroń była ona kompletnie absurdalna. Użyte w niej pojęcie „zdrady” było dla zmarłego Jacka Kuronia wyjątkowo krzywdzące. Ale warto zauważyć, że pojęcie to – przynajmniej w tym kontekście, w jakim używa się go w sporach natury polityczno-historycznej – jest bardzo szerokie i – prawdę mówiąc - mało precyzyjne. Publicysta czy polityk – zarzucając komuś zdradę – niekoniecznie twierdzi, że dopuścił się on przestępstwa popularnie nazywanego Zdradą Ojczyzny(*2). Twierdzi raczej – i chce to w sposób bardzo dobitny podkreślić - że ten ktoś działa przeciwko dobru i interesom Polski – tak, jak on to dobro i te interesy rozumie. Ale na temat tego, czy działania jakiegoś polityka służą dobru społeczeństwa, czy raczej mu szkodzą można się czasem spierać w nieskończoność. W czasach współczesnych „zdradę” zarzucano takim postaciom z polskiego życia politycznego, jak Wojciech Jaruzelski, Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz. „Zdradą” nazywali niektórzy przystąpienie naszego kraju do Unii Europejskiej –jakby nie było, wiązało się ono z rezygnacją z części suwerenności na rzecz podmiotu o charakterze ponadnarodowym.
Kiedy wolno użyć słowa „zdrada”?
Dlatego też niepokojąco brzmi stwierdzenie sędzi Małgorzaty Borkowskiej, że zarzut zdrady może być formułowany bezkarnie tylko wówczas, gdy ma on oparcie w faktach. Ciekawe swoją drogą, co dokładnie miała przez to ona na myśli. Czy chodziło jej o to, że od odpowiedzialności z tytułu postawienia zarzutu „zdrady” można się uwolnić tylko pod warunkiem wykazania, że działalność krytykowanej postaci rzeczywiście spełniała kryteria „zdrady” w rozumieniu prawa karnego? Jeśli sądy podeszłyby do tej kwestii w taki właśnie sposób znaczyłoby to tyle, że zarzut „zdrady” nie mógłby być wysuwany niemal nigdy – niezwykle rzadko zdarza się bowiem, by ktoś naprawdę popełnił zdradę w poważnym tego słowa znaczeniu. Jeśli natomiast dopuszczalne miałoby być używanie określenia „zdrada” również w formie figury retorycznej – pod warunkiem jednak wskazania faktów usprawiedliwiających użycie tego słowa – to wówczas nieuchronne stałyby się spory na temat tego, jakie działania krytykowanych uczestników życia publicznego mogą usprawiedliwiać użycie przez innego polityka czy publicystę takiego określenia. Takie podejście groziłoby tym, że sądy – oceniając, czy użycie w danym przypadku słowa zdrada lub którejś z jego odmian było prawnie dopuszczalne – kierowałyby się w istocie sympatią lub – równie dobrze – antypatią wobec osoby, która użyła takiego określenia, albo też osoby, do której określenie takie by się odnosiło. Jasne jest chyba, że w praworządnym (nie mówiąc, że szanującym wolność słowa) państwie przyzwolenia na wydawanie wyroków oparciu o takie sędziowskie „widzimisię” nie może być przyzwolenia.
Dziś wyrok za Kuronia, jutro wyrok za Dmowskiego
By skończyć ten artykuł wróćmy jeszcze na chwilę do wspomnianego na wstępie orzeczenia Sądu Najwyższego USA w sprawie Beuharnais versus Illinois. A konkretnie, do opinii, jaką w tej sprawie napisał inny wielki obrońca praw i swobód jednostki, jakim był sędzia William O. Douglas. Krytykując podtrzymanie przez Sąd Najwyższy wyroku skazującego w sprawie rasisty Beauharnaisa ten największy chyba wolnościowiec wśród wszystkich żyjących do tej pory sędziów amerykańskiego Sądu Najwyższego napisał: „Dzisiaj biały mężczyzna zostaje skazany za protestowanie w gorszącym języku przeciwko naszym decyzjom unieważniającym restrykcyjne klauzule w umowach (Sąd Najwyższy USA uznał za bezprawne zawarte w umowach kupna – sprzedaży domów zastrzeżenia, że dom będący przedmiotem transakcji nie może być później sprzedany żadnemu Murzynowi). Jutro, Murzyn będzie ciągnięty do sądu za krytykowanie w gorączkowy sposób prawa linczu”. Stwierdzenie to – podobnie jak zacytowane na początku zdanie sędziego Blacka – również warto zadedykować tym, którzy ucieszyli się z wyroku, jaki warszawski Sąd Okręgowy wydał w sprawie „Kuroń przeciwko Giertychowi”. Trawestując zawartą w tym stwierdzeniu myśl: dziś Roman Giertych został skazany (w procesie cywilnym) za nazwanie Jacka Kuronia „zdrajcą”. Jutro – działacze Ligi Polskich Rodzin, albo – dajmy na to – Młodzieży Wszechpolskiej - pozwą do sądu publicystę, który określi Romana Dmowskiego jako „faszystę”. I bardzo możliwe, że wygrają – jeśli bowiem jeden sąd uznał, że nazwanie Kuronia „zdrajcą” narusza prawo członków jego rodziny do kultywowania pamięci po zmarłym – to dlaczego inny (lub nawet ten sam) sąd miałby nie uznać, że nazwanie Dmowskiego „faszystą” narusza prawo np. Wszechpolaków do kultywowania pamięci po przywódcy Narodowej Demokracji? Warto co najmniej rozważyć możliwość takich konsekwencji, zanim zacznie się oklaskiwać warszawski Sąd Okręgowy za wyrok, jaki sąd ten wydał w sprawie oburzającego niewątpliwie znieważenia zmarłego w 2004 r. Jacka Kuronia.
(*1) W wydanym stosunkiem głosów 5 do 4 orzeczeniu w sprawie Beauharnais versus Illinois Sąd Najwyższy USA utrzymał w mocy uchwalony w 1917 r. (i uchylony w roku 1961) artykuł 224a Kodeksu Karnego stanu Illinois, który przewidywał karę grzywny od 50 do 200 dolarów dla osoby winnej opublikowania lub rozpowszechnienia jakiegokolwiek materiału, który „portretuje zdeprawowanie, przestępczość, nieuczciwość lub brak zalet klasy obywateli jakiejkolwiek rasy, koloru skóry, wierzeń lub religii” jeśli taka publikacja lub ekspozycja „naraża obywateli jakiejkolwiek rasy, koloru skóry, wiary, lub religii na pogardę, wyśmiewanie, lub obmowę, albo wywołuje zakłócenie porządku publicznego lub rozruchy”. Jakkolwiek amerykański Sąd Najwyższy formalnie rzecz biorąc nigdy nie uchylił tego orzeczenia, to znakomita większość amerykańskich prawników – konstytucjonalistów jest zdania - że orzeczenie to jako obowiązujący precedens jest zupełnie martwe – rozumowanie, na jakim się ono opiera, jest nie do pogodzenia z późniejszymi decyzjami tego sądu w kwestii wolności wypowiedzi. W każdym razie, wszystkie późniejsze próby karania za „zniesławienie grupowe” były przez amerykańskie sądy uznawane za niezgodne z I Poprawką do Konstytucji.
(*2) To, iż uważam, że istnienie praw skierowanych przeciwko zniesławieniom jako takich w ogóle jest rzeczą uzasadnioną nie znaczy w żadnym wypadku, że za uzasadnione uważam te prawa dotyczące zniesławień, które istnieją obecnie w Polsce. O prawach tych i ich stosowaniu z pewnością można by mówić bardzo wiele – może kiedyś napiszę jakiś tekst na ten temat.
(*3) Nawiasem mówiąc, obowiązujący kodeks karny nie zawiera – w przeciwieństwie do kodeksu z 1969 r. – przestępstwa określanego jako „zdrada ojczyzny”. Działania w potocznym rozumieniu uważane za zdradę mogłyby obecnie być ścigane i karane na podstawie art. 127 k.k., który przewiduje karę od 10 lat pozbawienia wolności do dożywocia dla kogoś, kto „mając na celu pozbawienie niepodległości, oderwanie części obszaru lub zmianę przemocą konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej Polskiej, podejmuje w porozumieniu z innymi osobami działalność zmierzającą bezpośrednio do urzeczywistnienia tego celu”.