Gross, niemieccy prawicowcy i podwójny standard
Tekst opublikowany pierwotnie (pod innym tytułem) w ramach działu Kartka z kalendarza na portalu Polska.pl.
Ci wszyscy, którzy marzyli o tym, że Jan Tomasz Gross – autor książki „Strach: antysemityzm w Polsce po Auschwitz” - stanie przed sądem i – być może – trafi do więzienia (a co najmniej dostanie wyrok „w zawiasach”) srodze zawiedli się w swoich oczekiwaniach: krakowska prokuratura uznała, że wspomniana publikacja nie zawiera znamion czynu zabronionego prawem karnym i odmówiła wszczęcia śledztwa przeciwko jej autorowi.
Motywy decyzji prokuratury – ujmując je w wielkim skrócie – były następujące: „Strach” Grossa nie stanowi przestępstwa z art. 133 kodeksu karnego – publicznego znieważenia Narodu Polskiego – gdyż nie ma w nim słów ani określeń powszechnie uznanych za obelżywe i skierowanych pod adresem tegoż Narodu. Nie stanowi też przestępstwa z art. 256 – publicznego nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych lub z powodu bezwyznaniowości – jako że brak w niej sformułowań świadczących jednoznacznie o chęci wywołania nienawiści wobec Polaków jako Narodu, zaś przytoczenie opisu wydarzeń wstrząsających, szokujących i świadczących negatywnie o niektórych (a nawet wielu) jego członkach nie świadczy jeszcze o chęci wywołania takiej nienawiści. Wreszcie – książka Grossa nie narusza przepisu wymyślonego specjalnie po to, by móc ścigać jej autora – określonego w art. 132a k.k. przestępstwa „publicznego pomawiania Narodu Polskiego o udział, organizowanie lub odpowiedzialność za zbrodnie nazistowskie lub komunistyczne”. Nigdzie bowiem nie pojawia się w niej twierdzenie o współodpowiedzialności Narodu jako takiego za zbrodnie popełnione na obywatelach polskich narodowości żydowskiej w czasie Zagłady i w okresie powojennym.
Zwycięstwo praworządności
Tak więc – jeśli decyzja Prokuratury Rejonowej Kraków – Krowodrza nie zostanie uchylona (samo jej zaskarżenie jest rzeczą więcej, niż pewną) – procesu przeciwko Janowi Tomaszowi Grossowi nie będzie. Z rozstrzygnięcia takiego można się tylko cieszyć: jest ono zwycięstwem zasad, których przestrzeganie winno być sprawą bezsporną w każdym demokratycznym, szanującym prawa człowieka i praworządnym państwie - domniemania niewinności, rozstrzygania wątpliwości na korzyść (potencjalnie) podejrzanego, ścisłego – a nie rozszerzonego – interpretowania przepisów karnych i - last, but not least – poszanowania organów ścigania wobec prawa obywateli do propagowania kontrowersyjnych i wywołujących sprzeciwy poglądów.
Skąd taka decyzja?
Dlaczego jednak prokuratura podjęła taką akurat decyzję – opartą na wąskiej interpretacji artykułów 132a, 133 i 256 kodeksu karnego – przy której niewiele publicznych wypowiedzi mogłoby zostać uznanych za przestępstwo? Gdyby prowadzącemu „postępowanie sprawdzające” w sprawie książki Grossa prokuratorowi zadać takie pytanie, z całą pewnością odpowiedziałby on, że kierował się wyłącznie prawem. Osobiście skłonny jestem jednak podejrzewać, że na decyzję prokuratury w sprawie „Strachu” Jana Tomasza Grossa mogło mieć wpływ nie tylko samo prawo – czy raczej jego (bardzo przyzwoita zresztą) interpretacja – lecz także „klimat” towarzyszący całej „aferze” jaka rozpętała się wokół tej książki: obawy przed tym, że ewentualny proces Grossa źle wpłynie na obraz Polski za granicą, krytyka samego art. 132a kodeksu karnego ze strony środowisk prawniczych i wreszcie postawa intelektualnej elity kraju – która w przeważającej części stanęła murem za Janem Tomasem Grossem i jego prawem do przedstawiania swojej wizji wydarzeń, jakie miały miejsce w Polsce w okresie powojennym.
Antypolskie plakaty
W kontekście wzmianki o umorzeniu postępowania w sprawie „Strachu” Jana Tomasza Grossa warto wspomnieć o sprawie, która miała miejsce w lipcu 2004 r. – niedługo po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Chodzi mianowicie o plakaty, które trzech młodych Niemców rozwieszało na ulicach dolnośląskiego Bolesławca. Plakaty te – których nagłówek głosił „Polacy i Czesi, serdecznie witamy w UE, nasz wymiar sprawiedliwości pilnie pracuje, bo zbrodnie morderstwa się nie przedawniają” przedstawiały drastyczne zdjęcia ofiar ludobójstwa i zawierały (wydrukowaną małym drukiem) informację, że w polskich obozach pracy i zagłady zginęły miliony Niemców.
Sprawy (co do istoty) podobne
Nietrudno jest zauważyć analogie między „Strachem” Jana Tomasza Grossa, a wspomnianymi plakatami. Zarówno „Strach” Grossa, jak i plakaty, rozpowszechnione w lipcu 2004 r. w Bolesławcu stwierdzały, że kilkadziesiąt lat temu Polacy dopuścili się straszliwych czynów, uznawanych przez obowiązujące obecnie prawo za zbrodnie przeciwko ludzkości. Jednak ani książka Grossa, ani wspomniane plakaty nie zawierały – w sposób oczywisty absurdalnych – twierdzeń, że za zbrodnie ludobójstwa odpowiedzialni są wszyscy Polacy, ponadto – ani w „Strachu” ani na owych plakatach nie było obelg pod adresem Polaków jako Narodu.
Decyzje kompletnie różne
Podobieństwa spraw „Strachu” Jana Tomasza Grossa i plakatów rozwieszonych swego czasu w Bolesławcu są więc oczywiste. Sprawy te w sposób istotny różni tylko jedno: organy wymiaru sprawiedliwości wydały w tych sprawach kompletnie różne rozstrzygnięcia.
W przypadku „Strachu” Grossa fakt, że książka ta nie zawierała obelżywych sformułowań pod adresem Polaków jako Narodu wystarczył, by prokurator nie uznał jej za „publiczne znieważenie Narodu Polskiego”. Fakt, że plakaty rozpowszechnione przez Niemców w Bolesławcu nie zawierały obelg pod adresem Narodu jako takiego – ani nie pomawiały całego Narodu o odpowiedzialność za ludobójstwo – nie przeszkodził rozpatrujących sprawy o rozwieszanie tych plakatów sądom – okręgowemu w Jeleniej Górze i apelacyjnemu we Wrocławiu – uznać ich za takie właśnie przestępstwo. Zawarcie w „Strachu” Jana Tomasza Grossa opisu wydarzeń wstrząsających, szokujących i w konsekwencji świadczących bardzo negatywnie o niektórych Polakach nie świadczyło zdaniem krakowskiej prokuratury o tym, że zamiarem autora tej książki było wywołanie nienawiści wobec Polaków jako Narodu – zamieszczenie na plakatach rozwieszanych w Bolesławcu informacji o tym, że niektórzy (bo przecież nie wszyscy) Polacy dziesiątki lat temu dopuścili się czynów bestialskich i okrutnych dla rozpatrujących sprawy tych plakatów sądów w sposób oczywisty musiało świadczyć o tym, że osoby odpowiedzialne za ich rozwieszanie chciały wywołać nienawiść wobec Polaków jako takich w ogóle.
Widać tu, jak różne mogą być interpretacje takich pojęć, jak „znieważanie” – zwłaszcza, gdy dotyczy ono nie pojedynczej osoby, ale wielkiej, istniejącej w bardzo długim okresie czasu grupy ludzi – takiej, jak np. naród – i „nawoływanie do nienawiści”. Sprawy „Strachu” Jana Tomasza Grossa i antypolskich plakatów, rozwieszonych w lipcu 2004 r. w Bolesławcu nie są jedynym na to przykładem.
Jak to ze „znieważaniem Narodu” bywało
Historię przepisu o „publicznym znieważaniu Narodu Polskiego” w sposób nadzwyczaj barwny opisał niedawno Andrzej Osęka w opublikowanym na łamach „Gazety Wyborczej” artykule „Paragrafem w krytyków Narodu. Jak można się było dowiedzieć z jego tekstu, za „publiczne lżenie, wyszydzanie lub poniżanie Narodu” uznawano krytykę otaczanego przed wojną powszechnym kultem marszałka Józefa Piłsudskiego (art. 152 k.k. z 1932 r. nie zawierał zwrotu o „poniżaniu”) (1), stwierdzenia typu „aleście pierońska rasa!” (wypowiedziane przez pewnego Ślązaka z Nowej Huty podczas sprzeczki z współmieszkańcem baraku robotniczego), śpiewanie "majne libe chajmat" ("Moja kochana ojczyzna" – w oryginalnej pisowni) i wykrzykiwanie: "ja dupce całą demokrację" oraz "w partii są same chuje i faszyści" (sprawa właściciela kiosku z piwem i winem w Stolarzowicach) – a także rozpowszechnianie wierszyka: „Nową przypowieść Polak sobie kupi,/ że i przed szkodą, i po szkodzie głupi” – co przeszło 400 lat temu napisał Jan Kochanowski (sprawa Antoniego Zambrowskiego z 1968 r.). Z artykułu Andrzeja Osęki w sposób jednoznaczny wynika, że przepisy o znieważaniu Narodu wykorzystywane były w pierwszym rzędzie przeciwko osobom należącym do mniejszości narodowych i ludziom wyrażającym niezadowolenie z istniejącej rzeczywistości społeczno – politycznej, zaś sam przepis miał źródło w ustawodawstwie faszystowskich Włoch – uznawanym przez Sanację za źródło szczególnie godne naśladowania.
Czy to jest „nawoływanie do nienawiści”?
Taki sam potencjał nadużyć kryje w sobie przepis, przewidujący karę za „publiczne nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowych, etnicznych, wyznaniowych…” etc. Sięgnijmy w tej kwestii do spraw spoza polskiego podwórka. I tak np. sądy niemieckie w latach 90-tych ubiegłego stulecia skazały za „nawoływanie do nienawiści wobec części populacji” autora poematu zawierającego przesadzone stwierdzenia na temat nadużyć popełnianych przez cudzoziemców chcących skorzystać z gwarantowanego przez niemiecką Ustawę Zasadniczą prawa do azylu (2). Poemat ten – zatytułowany „Oszukańczy poszukiwacz azylu w Niemczech” – był bez wątpienia kontrowersyjny: zawierał stwierdzenia oskarżające ludzi chcących uzyskać azyl o przynoszenie AIDS i narkotyków do Niemiec i nazywał głupimi tych Niemców, którzy tolerują i finansują nadużywanie prawa do azylu przez tych, którym się ono nie należy. Ale czy poemat ten nawoływał do nienawiści wobec poszukiwaczy azylu jako takich? Zdaniem niemieckich sądów tak, ponieważ w sposób generalny oskarżał on poszukiwaczy azylu o szerzenie AIDS, wciąganie dzieci w używanie narkotyków i przedstawiał ich jako szczególnie podłych, niewdzięcznych pasożytów – nie sięgających nawet najniższego poziomu ludzkiej egzystencji.
Tyle tylko, że taki atak na ludzką godność azylantów wcale nie był tak oczywisty, jakby to wynikało z opinii Najwyższego Sądu Krajowego Bawarii – który zajmował się sprawą „Oszukańczego poszukiwacza azylu w Niemczech” w ostatniej instancji. Żadne sformułowanie w tym poemacie nie kwestionowało statusu azylantów jako istot ludzkich. Jakkolwiek było możliwe odczytanie wspomnianego poematu jako umieszczającego poszukiwaczy azylu „na najniższym poziomie ludzkiej egzystencji” taka jego interpretacja była tylko jedną z potencjalnych możliwości. Poza tym, nie było jasne, do kogo poemat ten się odnosił: czy do wszystkich poszukiwaczy azylu, czy do większości poszukiwaczy, czy do „typowego” poszukiwacza, czy może do „zbyt wielu” – zdaniem autora poematu – chcących uzyskać azyl? Jakby nie było, z policyjnych statystyk wynikało, że poszukiwacze azylu popełniali pewne przestępstwa częściej, niż rodowici Niemcy i było też powszechnie znanym faktem, że tylko co dziesiąty z ubiegających się o azyl faktycznie go uzyskuje. Rzecz jasna – przedstawiony we wspomnianym poemacie obraz problemów powodowanych przez kandydatów na azylantów był prawdopodobnie mocno przesadzony. Ale dyskusja na temat zakresu prawa do azylu – która toczyła się w Niemczech w latach 90-tych zeszłego wieku – nie mogłaby (w istotnym tego słowa znaczeniu) mieć miejsca bez możliwości wskazywania na również negatywne zachowania potencjalnych azylantów. Nie tylko wzgląd na wolność słowa – która zdaniem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka obejmuje także stwierdzenia cechujące się przesadą – ale także generalna zasada prawa karnego „in dubio, pro reo” – powinny skłonić sądy do uznania, że poemat „Oszukańczy poszukiwacz azylu w Niemczech” nie odnosił się do wszystkich poszukiwaczy azylu i już z tego choćby powodu nie nawoływał do nienawiści przeciwko tej części niemieckiej populacji. Cóż jednak z tego, skoro w subiektywny – niekoniecznie będący wynikiem intencji autora – sposób można było zinterpretować wspomniany poemat jako odnoszący się do wszystkich azylantów i szczujący do nienawiści przeciwko nim? Subiektywne „widzimisię” rozpatrującego sprawę danej wypowiedzi prokuratora lub sędziego może w sprawach o „nawoływanie do nienawiści” mieć wielkie znaczenie. Zadajmy sobie pytanie: czy np. wystawienie podczas demonstracji przeciwko polityce rządu izraelskiego wobec Palestyńczyków transparentu przedstawiającego znak równości między Gwiazdą Dawida a swastyką to z pewnością dozwolona (jako taka) krytyka polityki państwa żydowskiego – czy przestępcza próba nienawiści wobec Żydów jako takich? Czy wypowiedziane przez lidera skrajnie prawicowego belgijskiego Bloku Flamandzkiego Filipa Dewintera w jego wywiadzie dla Gazety Wyborczej zdanie „muzułmańska piąta kolumna żyje wśród nas, są wrogami naszego sposobu życia i nienawidzą nas” to nawoływanie do nienawiści wobec muzułmanów – czy też całkowicie uzasadnione zwrócenie uwagi a zagrożenie ze strony radykalnego islamizmu, którego wyznawcy znajdują się również wśród muzułmanów żyjących w demokratycznych państwach Europy Zachodniej? Ten sam problem z wyznaczeniem granicy między wypowiedziami dozwolonymi, a zakazanymi przez prawo istnieje w przypadku przestępstwa bardzo podobnego do wspomnianego już wcześniej „publicznego znieważenia narodu” tj. „publicznego znieważenia grupy ludności lub poszczególnej osoby z powodu przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej lub z powodu bezwyznaniowości” (art. 257 k.k.). Z jednej strony, prokuratorzy uznawali, że znamion tego przestępstwa nie wyczerpują takie stwierdzenia, jak „Żydzi kradną wszystko, co można wynieść" i że „potrafią zwodzić i nabierać, a genialność podłości przekracza tu wszelkie granice" – drugiej strony, w Sądzie Rejonowym w Białymstoku właśnie na podstawie art. 257 zapadł w 2003 r. wyrok skazujący (co prawda tylko na karę 2500 złotych grzywny – prokurator domagał się dwóch lat i jednego roku bezwzględnego więzienia) za rozwinięcie podczas spotkania z ambasadorem Izraela Szewachem Weissem transparentów z napisami „Stop żydowskim interesom” i „Ambasador morderców”. Treść pierwszego z tych transparentów – jakkolwiek mogła ranić uczucia niektórych osób – na zdrowy rozum nie była żadną zniewagą, umieszczone na drugim transparencie hasło „Ambasador morderców” bez wątpienia było mocne – ale do kogo to określenie „mordercy” się odnosiło? Czy do prowadzącego brutalną politykę wobec Palestyńczyków państwa izraelskiego – którego ambasadorem jest Szewach Weiss – czy do Żydów jako takich w ogóle? Prokurator i sąd zajmujący się tą sprawą uznali zapewne, że określenie „mordercy” odnosiło się generalnie do Żydów. Ale co przemawiało za taką akurat interpretacją tego określenia? Czy może to, że oskarżeni w tej sprawie byli ogoleni na łyso i należeli do subkultury „skinów”?
Przepis groźny – czy bezużyteczny?
Pozostaje jeszcze kwestia niedawno wprowadzonego do kodeksu karnego artykułu 132a, przewidującego karę do 3 lat pozbawienia wolności za „publiczne pomówienie Narodu Polskiego o udział, organizowanie lub odpowiedzialność za zbrodnie nazistowskie lub komunistyczne”. Na temat tego przepisu napisano bardzo wiele – zarzucano mu, że zagraża swobodzie badań nad historią, czyni czymś nader ryzykownym wypowiadanie twierdzeń o np. zakresie szmalcownictwa w okresie okupacji (w każdym razie, gdyby ktoś publicznie stwierdził, że było ono czymś częstym, lub tym bardziej powszechnym) itp. Ale jeśli art. 132a miałby być interpretowany w taki sposób, jak zinterpretował go prokurator prowadzący „postępowanie przygotowawcze” w sprawie „Strachu” Jana Tomasza Grossa, to przepis ten byłby nie tyle groźny, co raczej kompletnie (czy niemal kompletnie) bezużyteczny. Bo co przy takiej interpretacji można by było pod niego podciągnąć? Stwierdzenia, że wszyscy Polacy pomagali hitlerowcom w organizowaniu Holocaustu? Karanie za wypowiadanie takich twierdzeń miałoby mniej więcej taki sens, jak karanie za mówienie, że Ziemia jest płaska, albo że Księżyc jest zrobiony z kawałka sera.
Podwójne standardy
Dlaczego więc w sprawach dotyczących całkiem – w gruncie rzeczy – podobnych wypowiedzi zapadają tak różne rozstrzygnięcia? Odpowiedź na to pytanie – obawiam się – jest brutalnie prosta: inaczej traktuje się kogoś, kto jest profesorem słynnego Uniwersytetu w Princeton – a do tego ofiarą wydarzeń marca 1968 r. (po zaangażowaniu się w protesty studencki w marcu 1968 r. Gross przez pięć miesięcy siedział w areszcie, a w 1969 r. wyemigrował wraz z rodzicami do USA) a inaczej kogoś, kto jest ogolonym na łyso „skinem” albo członkiem skrajnie prawicowej i często uważanej za neofaszystowską Niemieckiej Unii Socjalistycznej (DSU). Jednak podstawową zasadą, jaka powinna być przestrzegana w praworządnym państwie jest zasada, że organy wymiaru sprawiedliwości powinny wszystkich traktować w sposób równy: bez względu na to, jaką kto miał polityczną przeszłość, bez względu na to, jakiej jest narodowości i bez względu na to, z jaką partia czy organizacją jest związany i jakie ma poglądy. Przed stosowaniem takich „podwójnych standardów” można się w pełni zabezpieczyć tylko w jeden sposób: eliminując z systemu prawa przepisy zawierające sformułowania pozwalające na ich wieloraką interpretacje – takie m.in., jak artykuły kodeksu karnego wspomniane w tym tekście.
Przypisy:
2. Informacja za: Winfried Brugger The Treatment of Hate Speech in German Constitutional Law